niedziela, 14 kwietnia 2013

cztery: wszyscy kogoś potrzebują



Nigdy nie byłam jakoś szczególnie towarzyska, wolałam zamknąć się w pokoju z książką w ręce niż szaleć na imprezach. Miałam kilku znajomych, ludzi z którymi lubiłam spędzać czas, rozmawiać, milczeć, ale te przyjaźnie nie zdały próby. Kiedy w domu zaczęły się kłopoty, odsunęłam się od nich, przestałam im ufać i być od nich w jakikolwiek sposób zależna. Zostałam więc sama, po części na własne życzenie.
W Monachium, w nowej szkole nie szukałam przyjaźni, prawie z nikim nie rozmawiałam. Miałam Karla, ciocię, wujka – ta trójka w zupełności mi wystarczała, nie chciałam nikogo więcej wpuszczać do swojego intymnego, nieco zabliźnionego świata.
Więc w takim razie, co tutaj robię? Po jaką cholerę kieruję się w stronę Marienplatz?
Nie chciałam tutaj przychodzić, spotkać się z nim. Nie miałam zamiaru gdziekolwiek dzisiaj wychodzić, ale w pewnym momencie poczułam się tak bardzo źle, dusiłam się, zaczęło kręcić mi się w głowie, brakowało mi powietrza. Musiałam wyjść z mieszkania, uciec od zbliżających się ścian. Nogi same poniosły mnie tutaj, na ten  plac, tuż obok niego.
- Już myślałem, że nie przyjdziesz. – Mówi, uśmiechając się ostrożnie, z dystansem. Jego oczy próbują prześwietlić mnie na wylot, skruszyć mur, którym się otoczyłam. I tak też się dzieje; mur, który tak mozolnie wokół siebie budowałam pęka i odsłania moją słabą i kruchą stronę; czuję się naga i bezbronna, podatna na skaleczenia. Odwracam wzrok, ostatkiem sił szukając swoich kolców, czegokolwiek, co pomoże mi obronić się przed jego za bardzo intensywnym spojrzeniem.
- Nie chciałam przyjść. – Szepczę, niepewnie rozglądając się wokół. Jest zimno, choć jeszcze kilka godzin wcześniej żar dosłownie lał się z nieba.
- Ale jesteś.
- I co z tego? – Wzruszam obojętnie ramionami i zdobywam się na jedno krótkie spojrzenie.
Ma smutne oczy, oczy wypełnione dziwną tęsknotą i niezrozumiałym dla mnie bólem.
- Przejdziemy się? – Pyta, na co kiwam głową. Czuję się niepewnie w jego towarzystwie, wiem, że podejmuję pewne ryzyko. Bo on jest niebezpieczeństwem dla mojego zamknięcia, za bardzo chce stać się kluczem, otworzyć mnie, udowodnić coś sobie. Za bardzo zależy mu na byciu Supermanem.
Marienplatz jest prawie pusty. Wysokie budynki sięgają pochmurnego nieba, zachwycają swoją potęgą i urokiem. Gdzieniegdzie czerwienieją się kwiaty i latają gołębie. Jest nadzwyczaj spokojnie.
A tak dla kontrastu, w moim sercu sztorm.
- Od dawna tu mieszkasz? – Pyta Freitag.
Nie patrzę się na niego, nie mam odwagi.
- Dziewięć miesięcy.
- Podoba ci się miasto?
- Może być.
Przez chwilę idziemy w ciszy. Instynktownie podążam pół kroku za nim. Boję się mu ufać, boję się ufać komukolwiek.
Bo na dobrą sprawę nawet Karlowi nie ufam całkowicie.
- Też masz wrażenie, że nie pasujesz do ludzi, którzy cię otaczają?
To pytanie zbija mnie  z tropu. Zatrzymuję się i on też się zatrzymuje. Jego oczy błyszczą wewnętrznym smutkiem, wzrok jest dziwnie daleki.
To śmieszne, że niektórzy ludzie potrafią tak doskonale maskować wewnętrzne pęknięcia, wszelkie smutki, że umieją się uśmiechać nawet wtedy, gdy pęka im serce.
- Powinnam iść. – Mówię przestraszona. Nie lubię tego irracjonalnego lęku, który tak często przykleja się do mojej duszy.
Który jest moim przyjacielem.
- Przepraszam.
- Za co?
- Nie wiem. – Richard kręci głową. Jest inny niż w sobotę, ma bardziej odsłonięte serce.
A na sercu bliznę, ślad po stoczonej bitwie.
- Ostatnio ciągle przepraszam. – Dodaje niepewnie.
- Widocznie nie bez powodu.
- Nie wiem, możliwe. – Próbuje się uśmiechnąć, ale mu to nie wychodzi. Zamiast tego patrzy się na mnie dziwnie. Nie umiem rozszyfrować tego spojrzenia.
Odejść. Szybko. Jak najszybciej. Podpisano Irracjonalny Strach.
- Też wiecznie niczego nie wiem.
Milczymy i jest to dziwna cisza.
Znowu uciekam przed nim spojrzeniem, znowu strach uczepia się mojego serca.
- Dlatego się tutaj przeprowadziłem – mówi nagle Freitag. Ma zmieniony głos, zniekształcony przez tęsknotę. – Bo przestałem tam pasować. Bo ludzie, na których mi zależało stali się oszustami.
- Wszyscy są oszustami. – Stwierdzam, obejmując się ramionami. Zaczyna być cholernie zimno i jeszcze chwila, a z nieba lunie deszcz.
- Moja dziewczyna… Chyba ją kochałem. A ona kochała mnie. Ale nagle… pokochała moją popularność, nazwisko. To co czuję przestało się dla niej liczyć.
- Przestań. – Błagam cicho. – Nie dam rady.
Brunet patrzy się na mnie zaskoczony moimi słowami. Przełykam głośno ślinę, rzucam mu ostatnie, zlęknione spojrzenie i zaczynam iść. Chłopak szybko mnie dogania, nic nie rozumie.
- Iris, co jest?
- Przepraszam, ale nie mogę. – Wyrzucam z siebie szybko, na jednym wydechu. – To mnie przerasta. Nie mam sił, by znieść też twój smutek.
- Co?
- Przepraszam.
Boję się, że obarczona również jego załamaniami, stanę się jeszcze słabsza, że ostatecznie zabraknie mi sił, że potknę się i już nie wstanę. Że mnie po prostu to wszystko jeszcze bardziej przerośnie.
Przerośnie tak na dobre.
- To ja przepraszam. – Freitag łapie mnie za nadgarstek, zmuszając mnie tym samym do zatrzymania się. Jego dotyk mnie przeraża, brzydzę się bliskości drugiej osoby. – Nie chciałem… Nie miałem zamiaru tego mówić, samo tak wyszło. Przepraszam.
- Puść mnie. – Syczę gniewnie.
Richard puszcza mój nadgarstek, jego zdziwienie znacznie się pogłębia.
- Chciałem ci pomóc, a nie cię wystraszyć.
- Nie umiem słuchać innych. – Mówię ostro, nie patrząc się na niego. – A tym bardziej być kogoś psychologiem.
- Iris…
- Cześć.
- Czekaj, porozmawiajmy. Pomogę ci.
- Nie potrzebuję pieprzonych supermanów, nie potrzebuję żadnej pomocy! Chcę być sama!
Im większy strach, tym łatwiej hodować kolce. Byłoby to zabawne, gdyby nie fakt, że tak bardzo się boję.
- Okłamujesz się. – Chłopak nie daje za wygraną. Idzie za mną, zdeterminowany by mnie zbawić.
Nie rozumiem go. Przecież jestem dla niego obcą osobą, nie zna mnie, więc dlaczego tak bardzo zależy mu na tym, by wyciągnąć mnie z wewnętrznego pogmatwania?
Litość?
- Wszyscy kogoś potrzebują.
- Nie ja. Odpieprz się.
Zaczyna padać. Wraz z deszczem rozsypuję się i już nie panuję nad sobą. Łzy spływają po moich policzkach, mieszają się z kroplami deszczu.
Jeśli kogoś potrzebuję to tylko Karla, nikogo więcej, Ludzie ranią. Ranią i opuszczają.
- Iris. – Richard mnie obejmuje. Nie  wyrywam się ani nie protestuję. Źle mi w jego ramionach, ale powoli obojętnieję na wszystko. Żadnych uczuć, tylko pustka. – Wiem, że wiele przeszłaś, ale nie myślałem, że jesteś aż tak potłuczona.
- Chcę wracać do domu. – Szepczę w jego bluzę.
Skoczek delikatnie gładzi mnie po plecach, czekając aż przestanę płakać.
- Dobrze, odprowadzę cię.
Źle.
Źle, że się przed nim rozsypałam, źle, że pokazałam mu skrawek serca.
Źle, że ma takie intensywne spojrzenie docierające tam, gdzie inni nie mają wstępu.
Źle, że jest tak blisko, choć jest taki daleki i obcy.
Źle. Źle jest ze mną.
***

uhm.

O złośliwy losie, PŚ w Zako prawdopodobnie wypada wtedy, kiedy moja studniówka, a ja naprawdę chciałam być w przyszłym sezonie w Zakopanem, life is brutal.
Skoków nie ma, ale tyle dzieje się w skocznym świecie.
I jestem już za stara i zbyt zmęczona, by w pełni funkcjonować w skoczno-opowiadaniowym świecie.
smuteczki :c