Nigdy nie byłam jakoś szczególnie
towarzyska, wolałam zamknąć się w pokoju z książką w ręce niż szaleć na
imprezach. Miałam kilku znajomych, ludzi z którymi lubiłam spędzać czas,
rozmawiać, milczeć, ale te przyjaźnie nie zdały próby. Kiedy w domu zaczęły się
kłopoty, odsunęłam się od nich, przestałam im ufać i być od nich w jakikolwiek
sposób zależna. Zostałam więc sama, po części na własne życzenie.
W Monachium, w nowej szkole nie
szukałam przyjaźni, prawie z nikim nie rozmawiałam. Miałam Karla, ciocię, wujka
– ta trójka w zupełności mi wystarczała, nie chciałam nikogo więcej wpuszczać
do swojego intymnego, nieco zabliźnionego świata.
Więc w takim razie, co tutaj
robię? Po jaką cholerę kieruję się w stronę Marienplatz?
Nie chciałam tutaj przychodzić,
spotkać się z nim. Nie miałam zamiaru gdziekolwiek dzisiaj wychodzić, ale w
pewnym momencie poczułam się tak bardzo źle, dusiłam się, zaczęło kręcić mi się
w głowie, brakowało mi powietrza. Musiałam wyjść z mieszkania, uciec od
zbliżających się ścian. Nogi same poniosły mnie tutaj, na ten plac, tuż obok niego.
- Już myślałem, że nie
przyjdziesz. – Mówi, uśmiechając się ostrożnie, z dystansem. Jego oczy próbują
prześwietlić mnie na wylot, skruszyć mur, którym się otoczyłam. I tak też się
dzieje; mur, który tak mozolnie wokół siebie budowałam pęka i odsłania moją
słabą i kruchą stronę; czuję się naga i bezbronna, podatna na skaleczenia.
Odwracam wzrok, ostatkiem sił szukając swoich kolców, czegokolwiek, co pomoże
mi obronić się przed jego za bardzo intensywnym spojrzeniem.
- Nie chciałam przyjść. – Szepczę,
niepewnie rozglądając się wokół. Jest zimno, choć jeszcze kilka godzin
wcześniej żar dosłownie lał się z nieba.
- Ale jesteś.
- I co z tego? – Wzruszam
obojętnie ramionami i zdobywam się na jedno krótkie spojrzenie.
Ma smutne oczy, oczy wypełnione
dziwną tęsknotą i niezrozumiałym dla mnie bólem.
- Przejdziemy się? – Pyta, na co
kiwam głową. Czuję się niepewnie w jego towarzystwie, wiem, że podejmuję pewne
ryzyko. Bo on jest niebezpieczeństwem dla mojego zamknięcia, za bardzo chce
stać się kluczem, otworzyć mnie, udowodnić
coś sobie. Za bardzo zależy mu na byciu Supermanem.
Marienplatz jest prawie pusty.
Wysokie budynki sięgają pochmurnego nieba, zachwycają swoją potęgą i urokiem.
Gdzieniegdzie czerwienieją się kwiaty i latają gołębie. Jest nadzwyczaj
spokojnie.
A tak dla kontrastu, w moim sercu
sztorm.
- Od dawna tu mieszkasz? – Pyta
Freitag.
Nie patrzę się na niego, nie mam
odwagi.
- Dziewięć miesięcy.
- Podoba ci się miasto?
- Może być.
Przez chwilę idziemy w ciszy.
Instynktownie podążam pół kroku za nim. Boję się mu ufać, boję się ufać
komukolwiek.
Bo na dobrą sprawę nawet Karlowi
nie ufam całkowicie.
- Też masz wrażenie, że nie
pasujesz do ludzi, którzy cię otaczają?
To pytanie zbija mnie z tropu. Zatrzymuję się i on też się
zatrzymuje. Jego oczy błyszczą wewnętrznym smutkiem, wzrok jest dziwnie daleki.
To śmieszne, że niektórzy ludzie
potrafią tak doskonale maskować wewnętrzne pęknięcia, wszelkie smutki, że
umieją się uśmiechać nawet wtedy, gdy pęka im serce.
- Powinnam iść. – Mówię
przestraszona. Nie lubię tego irracjonalnego lęku, który tak często przykleja
się do mojej duszy.
Który jest moim przyjacielem.
- Przepraszam.
- Za co?
- Nie wiem. – Richard kręci głową.
Jest inny niż w sobotę, ma bardziej odsłonięte serce.
A na sercu bliznę, ślad po
stoczonej bitwie.
- Ostatnio ciągle przepraszam. –
Dodaje niepewnie.
- Widocznie nie bez powodu.
- Nie wiem, możliwe. – Próbuje się
uśmiechnąć, ale mu to nie wychodzi. Zamiast tego patrzy się na mnie dziwnie.
Nie umiem rozszyfrować tego spojrzenia.
Odejść. Szybko. Jak najszybciej.
Podpisano Irracjonalny Strach.
- Też wiecznie niczego nie wiem.
Milczymy i jest to dziwna cisza.
Znowu uciekam przed nim
spojrzeniem, znowu strach uczepia się mojego serca.
- Dlatego się tutaj przeprowadziłem
– mówi nagle Freitag. Ma zmieniony głos, zniekształcony przez tęsknotę. – Bo
przestałem tam pasować. Bo ludzie, na których mi zależało stali się oszustami.
- Wszyscy są oszustami. –
Stwierdzam, obejmując się ramionami. Zaczyna być cholernie zimno i jeszcze
chwila, a z nieba lunie deszcz.
- Moja dziewczyna… Chyba ją
kochałem. A ona kochała mnie. Ale nagle… pokochała moją popularność, nazwisko.
To co czuję przestało się dla niej liczyć.
- Przestań. – Błagam cicho. – Nie
dam rady.
Brunet patrzy się na mnie
zaskoczony moimi słowami. Przełykam głośno ślinę, rzucam mu ostatnie, zlęknione
spojrzenie i zaczynam iść. Chłopak szybko mnie dogania, nic nie rozumie.
- Iris, co jest?
- Przepraszam, ale nie mogę. –
Wyrzucam z siebie szybko, na jednym wydechu. – To mnie przerasta. Nie mam sił,
by znieść też twój smutek.
- Co?
- Przepraszam.
Boję się, że obarczona również
jego załamaniami, stanę się jeszcze słabsza, że ostatecznie zabraknie mi sił,
że potknę się i już nie wstanę. Że mnie po prostu to wszystko jeszcze bardziej
przerośnie.
Przerośnie tak na dobre.
- To ja przepraszam. – Freitag
łapie mnie za nadgarstek, zmuszając mnie tym samym do zatrzymania się. Jego
dotyk mnie przeraża, brzydzę się bliskości drugiej osoby. – Nie chciałem… Nie
miałem zamiaru tego mówić, samo tak wyszło. Przepraszam.
- Puść mnie. – Syczę gniewnie.
Richard puszcza mój nadgarstek,
jego zdziwienie znacznie się pogłębia.
- Chciałem ci pomóc, a nie cię
wystraszyć.
- Nie umiem słuchać innych. –
Mówię ostro, nie patrząc się na niego. – A tym bardziej być kogoś psychologiem.
- Iris…
- Cześć.
- Czekaj, porozmawiajmy. Pomogę
ci.
- Nie potrzebuję pieprzonych
supermanów, nie potrzebuję żadnej pomocy! Chcę być sama!
Im większy strach, tym łatwiej
hodować kolce. Byłoby to zabawne, gdyby nie fakt, że tak bardzo się boję.
- Okłamujesz się. – Chłopak nie
daje za wygraną. Idzie za mną, zdeterminowany by mnie zbawić.
Nie rozumiem go. Przecież jestem
dla niego obcą osobą, nie zna mnie, więc dlaczego tak bardzo zależy mu na tym,
by wyciągnąć mnie z wewnętrznego pogmatwania?
Litość?
- Wszyscy kogoś potrzebują.
- Nie ja. Odpieprz się.
Zaczyna padać. Wraz z deszczem
rozsypuję się i już nie panuję nad sobą. Łzy spływają po moich policzkach,
mieszają się z kroplami deszczu.
Jeśli kogoś potrzebuję to tylko
Karla, nikogo więcej, Ludzie ranią. Ranią i opuszczają.
- Iris. – Richard mnie obejmuje.
Nie wyrywam się ani nie protestuję. Źle
mi w jego ramionach, ale powoli obojętnieję na wszystko. Żadnych uczuć, tylko
pustka. – Wiem, że wiele przeszłaś, ale nie myślałem, że jesteś aż tak
potłuczona.
- Chcę wracać do domu. – Szepczę w
jego bluzę.
Skoczek delikatnie gładzi mnie po
plecach, czekając aż przestanę płakać.
- Dobrze, odprowadzę cię.
Źle.
Źle, że się przed nim rozsypałam,
źle, że pokazałam mu skrawek serca.
Źle, że ma takie intensywne
spojrzenie docierające tam, gdzie inni nie mają wstępu.
Źle, że jest tak blisko, choć jest
taki daleki i obcy.
Źle. Źle jest ze mną.
***
O złośliwy losie, PŚ w Zako prawdopodobnie wypada wtedy, kiedy moja studniówka, a ja naprawdę chciałam być w przyszłym sezonie w Zakopanem, life is brutal.
Skoków nie ma, ale tyle dzieje się w skocznym świecie.
I jestem już za stara i zbyt zmęczona, by w pełni funkcjonować w skoczno-opowiadaniowym świecie.
smuteczki :c