sobota, 27 kwietnia 2013

sześć: szklane serce




Jak to jest, że jedna, obca osoba podobna do innych obcych osób, nagle i niespodziewanie, zupełnie bez żadnego ostrzeżenia potrafi spośród splątanych nici odnaleźć odpowiedni koniec i po mału posuwając się milimetr za milimetrem, dojść do twojego serca, chcąc zostać w nim na dłuższą chwilę? Dlaczego akurat on i dlaczego teraz? Dlaczego tak bardzo zależy mu na wyłamaniu drzwi do mojego serca?
Boję się go. Boję się każdego, kto jest za blisko. Ludzie mnie przerażają, perspektywa kolejnych pęknięć jest jak co noc pojawiający się koszmar. Chcę być sama.
- Więc… Co słychać? – Richard ze skrępowaniem bawi się palcami. Czasami rzuca mi szybkie spojrzenie, ale głównie jego oczy wodzą po moim pokoju.
Wzruszam obojętnie ramionami, nieco wystraszona jego obecnością. Nie podoba mi się, że mój mózg jest otwarty i gotowy na rozmowę z nim.
Nie lubię ludzi.
- Wszystko dobrze. Zawsze jest wszystko dobrze.
- Iris…
- Po co przyszedłeś?
Chłopak wzdycha ciężko, siadając na krześle obok biurka. Jak zwykle uciekam przed jego za głębokim spojrzeniem, łamiącym wszelkie kłódki.
Nie, on nie może być kluczem, nie on, nie do mojego serca. Mój zamek jest nie do otworzenia.
- Przeprosić? Dowiedzieć się, co u ciebie? Zobaczyć cię? Zresztą czy to ważne?
Zapada cisza, do której na jakiś sposób, jesteśmy przyzwyczajeni. Opieram plecy o ścianę i bardzo niepewnie zerkam na Richarda. Brunet też patrzy się na mnie, jego długie rzęsy przysłaniają brązowo-zielone oczy. Ma zmęczone spojrzenie i poważną twarz. Wygląda inaczej niż wtedy, gdy go poznałam, jest bliższy, paradoksalnie do mnie podobny.
Bo oboje mamy na sercu blizny, rany nie do zagojenia, bo oboje ukrywamy przed światem prawdziwe uczucia.
- Co z twoją dziewczyną? – Serce pyta, rozum nie zdąża go zablokować. Richard jest równie zaskoczony moim pytaniem co ja.
- Nie chciałaś ostatnio o tym słuchać… Właściwie to prawie mnie wtedy staranowałaś. – Freitag uśmiecha się ostrożnie, urocze dołeczki zdobią jego policzki.
Jest gorzej niż myślałam, skoro zauważam i komplementuję takie szczegóły jego fizjonomii. Nie poznaję siebie, nie umiem ogarnąć rozgardiaszu w głowie. A „nie wiem” to jedyna odpowiedź udzielana przeze mnie na własne pytania adresowane do samej siebie.
- Zmieniłam zdanie. – Szepczę, spuszczając wzrok.
Co mnie nie zabije to mnie wzmocni. Może.
Richard zamyśla się.
- Właściwie nie ma co tutaj opowiadać. Byliśmy ze sobą dwa lata, potem zaczęło mi iść w skokach, stawałem się rozpoznawalny, ona się zmieniała, zaczęła korzystać z mojej sławy. Skończyło się na tym, że chcąc zrobić jej niespodziankę, wróciłem dzień wcześniej niż miałem wrócić i zastałem ją z moim dobrym kumplem w dość jednoznacznej sytuacji. Moja kariera zabiła naszą miłość. Dość banalna historia, jakich wiele, eh…
- Jak ma na imię?
- Czy to ważne?
- … Nie. Imię to tylko imię, znak wywoławczy, nic więcej.
- Caroline.
- Kochasz ją?
Freitag zagryza mocno wargę, nerwowo poprawiając swoja niebieską koszulę w kratę.
- Już nie.
- Ale nadal cię boli?
- Co mnie boli?
- Serce.
- Może… - Smutek przepełnia głos skoczka, rana na jego sercu jest jeszcze świeża. – Dlaczego ze mną rozmawiasz?
- Nie wiem.
Richard uśmiecha się dziwnie, nieco nostalgicznie. Jego oczy już mnie nie przenikają. Brunet na chwilę zagłębia się w sobie, zapominając o mnie i naszej rozmowie. Może myśli o Caroline, o zaufaniu jakim ją obdarzył, o ciosach, jakie otrzymał w zamian za swoja miłość?
Miłość to słabość, myślę. Kochać kogoś znaczy być zależnym od drugiej osoby, być słabym. Miłość nie daje niczego pożytecznego, jedynie zamienia życie w koszmar, ofiarowuje ból. I może na początku jest pięknie i może jednorożce patatajają pod tęczą, ale na końcu człowiek i tak zostaje sam ze złamanym sercem, z siniakami na plecach, ze smutkiem  oczach. I już nie jest pięknie i już nie chce się żyć.
Miłość to zło, słabość.
- Iris. – Skoczek podnosi głowę i nasze spojrzenia się krzyżują. Resztkami sił wytrzymuję jego nieprzenikniony wzrok. – Jest taka piosenka. And I don’t want the world to see me ‘cause I don’t think that they’d understand. – Nuci cicho, delikatnie potrząsajac głową w rytm. Jego oczy jeszcze bardziej łagodnieją, rysy twarzy miękną. Słowa wydobywające się z jego gardła, tańczące wokół naszych głów, drgające w takt subtelnej melodii uspokajają jego serce, sprawiają, że Richard mniej cierpi, że rany otworzone przez wspomnienia ponownie się zasklepiają.
Muzyka jest mu bliska.
- To moja ulubiona piosenka. – Mówię ostrożnie, z wahaniem, nieśmiało patrząc się na jego twarz.
Chłopak uśmiecha się subtelnie i przez chwilę istnieje tylko jego ciepły, kruchy uśmiech skierowany wyłączcie do mnie; przez chwilę nie ma zła, czyhającego za ścianą, wojen na świecie i strachu w sercu.
Stąpam po lodzie, zdaję sobie z tego sprawę.
- Dobry kawałek – łagodnością próbuje nie spłoszyć chwili. Jest świadomy, ze na minutę mu zaufałam, że bez zbędnych słów, gdzieś między z pozoru błahymi wersami obnażam przed nim swoja dusze, swoje szklane serce.
- Bardzo mi bliski. – Mówię prawie bezgłośnie, ale on słyszy. Słyszy i rozumie.
W tym momencie nie trzeba nam niczego więcej.
***
Iris po raz pierwszy i pewnie nie po raz ostatni.

powinnam iść ogarnąć lektury. powinnam. ale mi się nie chce. po co, jak można obejrzeć one tree hill? <3

niedziela, 21 kwietnia 2013

pięć: uczucia vs słabość



Życie to ciągła walka, a żeby walczyć trzeba mieć siłę, armię nieustraszonych żołnierzy i plan B tak na wszelki wypadek. Trzeba mieć jakieś rezerwy armii, by w razie niepowodzenia głównych sił nie ponieść sromotnej klęski.
Czasami mam wrażenie, że moje rezerwy są na wyczerpaniu i że bardzo blisko mi do przegrania nie tylko bitwy, ale również całej wojny. Bo moi przeciwnicy niedość, że są dobrymi strategami to jeszcze przeważają w liczbie żołnierzy oraz dysponują lepszą bronią.
Prawda jest brutalna: potrzebuję sprzymierzeńców, bo jestem tylko zwykłym szeregowym z przestrzeloną klatką piersiową i z błotem na policzkach.
Richard miał więc rację, wszyscy kogoś potrzebują, nawet ja.
Zwłaszcza ja.
Ale im ktoś próbuje być bliżej mnie, tym bardziej się w sobie zamykam. Jestem trochę jak wyrzucony w lesie pies – bardzo nieufny i bardzo wystraszony. W dodatku jakaś cząstka mnie pragnie być wolnym strzelcem, od nikogo niezależnym, liczącym tylko na siebie.
Bo kochać, potrzebować kogoś znaczy być słabym.
Potrzebuję Karl, więcej słabości nie zniosę.
Edit: życie to nie tylko ciągła walka, ale również wieczne sprzeczności.
Chciałabym, aby mój mózg przestał myśleć, aby wrócił do tej wegetacji, pustki sprzed kilku miesięcy, kiedy tylko i wyłącznie oddychałam, będąc obojętna na wszystko.
Ale muszę żyć, walczyć.  Dla Karla, dla cioci, dla wujka. Dla siebie.
Muszę walczyć, by kiedyś móc stanąć twarzą w twarz z Ralfem i powiedzieć mu jak bardzo go nienawidzę.
- Iris, obiad. – Ciocia Petra wsadza głowę do mojego pokoju, rozpromieniona jak rzadko kiedy. Dawno nie widziałam jej takiej radosnej, z błyszczącymi oczami, z uśmiechem na pół twarzy. Właściwie odkąd się tutaj wprowadziłam ciocia jest raczej mocno zaniepokojona i przygnębiona, przytłoczona własną żałobą oraz moim wycofaniem.
Moja iluzja działa, ciocia zaczyna wierzyć w to, że wygrałam z depresyjnymi i destrukcyjnymi myślami.
Nie jestem głodna, ale posłusznie  wędruję do jadalni. Jak zawsze po szkole jestem w parszywym nastroju, dobita kontaktami z ludźmi. Bez apetytu rozgrzebuję makaron z brokułami i sosem śmietankowym. To zdecydowanie jeden z moich gorszych dni, ale ciocia nawet tego nie zauważa. Zaabsorbowana zbliżającym się urlopem, opowiada mi o Villard-Reculas, o francuskich Alpach i mentalności mieszkańców tego małego miasteczka. Ze wszystkich sił staram się uczepić się słodkiej paplaniny cioci, zakotwiczyć się w jej wizjach miłego weekendu i nie myśleć o pustej sypialni kuszącej samotnością i chwilą depresyjnego płaczu.
Później przychodzi wujek, całuje ciocię w policzek, klepie mnie w ramię. Jego chabrowe tęczówki są znacznie spokojniejsze niż oczy cioci, ale też mają w sobie ślad radości i od dawna wyczekiwanej beztroski.
Czy oni myślą, że wreszcie możemy w trójkę stworzyć ładny, spójny, rodzinny obrazek? Czy oni nie wiedzą, że jestem tylko puzzlem, który nigdzie nie pasuje?
- Jak tam w szkole? – Wuj Tim siada przy stole, naprzeciwko mnie z talerzem odgrzanego makaronu. Ciocia idzie w tym czasie do kuchni zaparzyć kawę.
- Jak zwykle. – Odpowiadam bez entuzjazmu, obojętnie wzruszając ramionami.
Wujek uśmiecha się smutno, niepokój przysłania jego spojrzenie.
- Wszystko w porządku?
- Jasne. Po prostu jestem trochę zmęczona.
- Czyżby?
Kiwam gorliwie głową, beznamiętnie miętosząc w palcach brzeg obrusu.
- Zapowiadają piękną pogodę we Francji. – Ciocia wraca do jadalni, niosąc na tacy filiżanki, cukierniczkę i dzbanuszek z mlekiem. Pomagam jej rozstawić na stole porcelanę, nieco rozbudzając się aromatycznym zapachem ciemnej cieczy. Jest lżej, gdy można zatopić usta w mocnej, niedosłodzonej kawie.
- Fantastycznie. Sam raz, by pospacerować trochę po górach.
- I poopalać się nad tym jeziorkiem, pamiętasz je?
- Bardziej pamiętam kijanki złowione tam przez małych Müllerów i wrzucone później do mojego drinka.
- Och, Tim, to były niezapomniane wakacje.
- Te też takie będą, obiecuję.
- Nie chcę jechać do Francji – odzywam się nagle, nieśmiało podnosząc wzrok z nad filiżanki. – Mogę zostać?
Ciocia otwiera szeroko oczy, zdziwiona i zaniepokojona. Zmarszczki na jej twarzy pogłębiają się.
- Ależ kochanie…
- Petra, spokojnie. Dajmy jej dokończyć. – Wujek łapie ciocię za dłoń, jednocześnie rzucając mi łagodne spojrzenie.
Jest wsparciem dla nas obu.
Przygryzam delikatnie wargę, spuszczając wzrok na palce wciąż bawiące się obrusem.
- Nie czuję się na siłach, by jechać tak daleko. Chyba nie dam rady. Ale jedźcie sami.
- Nie możesz zostać sama.
- A z Karlem?
- Kochanie, to przecież Francja, jesteś pewna, że nie chcesz jechać?
- Tak.
- Pomyślimy nad tym. – Wujek kończy temat i gładko przechodzi do omawiania jakiś swoich służbowych spraw.
Kończę kawę i zamykam się w swoim pokoju. Włączam wieżę, głos Jamesa Arthura cicho rozchodzi się po pomieszczeniu. Jest mi źle i niewygodnie, zwyczajnie po ludzku smutno.
Tęsknię, choć wiem, że nie powinnam. Bo tęsknota złamie mnie jeszcze bardziej, przysporzy kolejną rysę na szklanym, wystarczająco już popękanym sercu. Ale nie umiem nie tęsknić, kiedy tak bardzo brakuje mi ciepła matczynych ramion, jej delikatnego głosu nucącego kołysanki. Kiedy nie mogę przypomnieć sobie jej zapachu ani wyobrazić barwy jej oczu, gdy jako czterolatka, coś przeskrobałam.
Tęsknię, kochając. Kocham, tęskniąc.
I przeklinam dzień, w którym ten bydlak mi ją zabrał.
Łzy i tęsknota to słabość, uczucia to słabość. A ja chcę być silna i dzielna, gotowa stawić czoło okrucieństwom świata.
Albo po prostu zniknąć i nie musieć patrzeć na to wszystko, na te ciągłe walki i cierpienia.
Ktoś chyba puka do drzwi, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mija sekunda, a głowa cioci zagląda do mojego pokoju.
- Skarbie, masz gościa. – Mówi łagodnie, z ekscytacją i strachem w głosie.
A potem pojawia się on.
Richard Freitag.
I zaczynam podzielać strach cioci.
****
jest rozdział, jest. A Morgenstern bardzo konsekwetnie rozwala mój światopogląd, niefajnie.

niedziela, 14 kwietnia 2013

cztery: wszyscy kogoś potrzebują



Nigdy nie byłam jakoś szczególnie towarzyska, wolałam zamknąć się w pokoju z książką w ręce niż szaleć na imprezach. Miałam kilku znajomych, ludzi z którymi lubiłam spędzać czas, rozmawiać, milczeć, ale te przyjaźnie nie zdały próby. Kiedy w domu zaczęły się kłopoty, odsunęłam się od nich, przestałam im ufać i być od nich w jakikolwiek sposób zależna. Zostałam więc sama, po części na własne życzenie.
W Monachium, w nowej szkole nie szukałam przyjaźni, prawie z nikim nie rozmawiałam. Miałam Karla, ciocię, wujka – ta trójka w zupełności mi wystarczała, nie chciałam nikogo więcej wpuszczać do swojego intymnego, nieco zabliźnionego świata.
Więc w takim razie, co tutaj robię? Po jaką cholerę kieruję się w stronę Marienplatz?
Nie chciałam tutaj przychodzić, spotkać się z nim. Nie miałam zamiaru gdziekolwiek dzisiaj wychodzić, ale w pewnym momencie poczułam się tak bardzo źle, dusiłam się, zaczęło kręcić mi się w głowie, brakowało mi powietrza. Musiałam wyjść z mieszkania, uciec od zbliżających się ścian. Nogi same poniosły mnie tutaj, na ten  plac, tuż obok niego.
- Już myślałem, że nie przyjdziesz. – Mówi, uśmiechając się ostrożnie, z dystansem. Jego oczy próbują prześwietlić mnie na wylot, skruszyć mur, którym się otoczyłam. I tak też się dzieje; mur, który tak mozolnie wokół siebie budowałam pęka i odsłania moją słabą i kruchą stronę; czuję się naga i bezbronna, podatna na skaleczenia. Odwracam wzrok, ostatkiem sił szukając swoich kolców, czegokolwiek, co pomoże mi obronić się przed jego za bardzo intensywnym spojrzeniem.
- Nie chciałam przyjść. – Szepczę, niepewnie rozglądając się wokół. Jest zimno, choć jeszcze kilka godzin wcześniej żar dosłownie lał się z nieba.
- Ale jesteś.
- I co z tego? – Wzruszam obojętnie ramionami i zdobywam się na jedno krótkie spojrzenie.
Ma smutne oczy, oczy wypełnione dziwną tęsknotą i niezrozumiałym dla mnie bólem.
- Przejdziemy się? – Pyta, na co kiwam głową. Czuję się niepewnie w jego towarzystwie, wiem, że podejmuję pewne ryzyko. Bo on jest niebezpieczeństwem dla mojego zamknięcia, za bardzo chce stać się kluczem, otworzyć mnie, udowodnić coś sobie. Za bardzo zależy mu na byciu Supermanem.
Marienplatz jest prawie pusty. Wysokie budynki sięgają pochmurnego nieba, zachwycają swoją potęgą i urokiem. Gdzieniegdzie czerwienieją się kwiaty i latają gołębie. Jest nadzwyczaj spokojnie.
A tak dla kontrastu, w moim sercu sztorm.
- Od dawna tu mieszkasz? – Pyta Freitag.
Nie patrzę się na niego, nie mam odwagi.
- Dziewięć miesięcy.
- Podoba ci się miasto?
- Może być.
Przez chwilę idziemy w ciszy. Instynktownie podążam pół kroku za nim. Boję się mu ufać, boję się ufać komukolwiek.
Bo na dobrą sprawę nawet Karlowi nie ufam całkowicie.
- Też masz wrażenie, że nie pasujesz do ludzi, którzy cię otaczają?
To pytanie zbija mnie  z tropu. Zatrzymuję się i on też się zatrzymuje. Jego oczy błyszczą wewnętrznym smutkiem, wzrok jest dziwnie daleki.
To śmieszne, że niektórzy ludzie potrafią tak doskonale maskować wewnętrzne pęknięcia, wszelkie smutki, że umieją się uśmiechać nawet wtedy, gdy pęka im serce.
- Powinnam iść. – Mówię przestraszona. Nie lubię tego irracjonalnego lęku, który tak często przykleja się do mojej duszy.
Który jest moim przyjacielem.
- Przepraszam.
- Za co?
- Nie wiem. – Richard kręci głową. Jest inny niż w sobotę, ma bardziej odsłonięte serce.
A na sercu bliznę, ślad po stoczonej bitwie.
- Ostatnio ciągle przepraszam. – Dodaje niepewnie.
- Widocznie nie bez powodu.
- Nie wiem, możliwe. – Próbuje się uśmiechnąć, ale mu to nie wychodzi. Zamiast tego patrzy się na mnie dziwnie. Nie umiem rozszyfrować tego spojrzenia.
Odejść. Szybko. Jak najszybciej. Podpisano Irracjonalny Strach.
- Też wiecznie niczego nie wiem.
Milczymy i jest to dziwna cisza.
Znowu uciekam przed nim spojrzeniem, znowu strach uczepia się mojego serca.
- Dlatego się tutaj przeprowadziłem – mówi nagle Freitag. Ma zmieniony głos, zniekształcony przez tęsknotę. – Bo przestałem tam pasować. Bo ludzie, na których mi zależało stali się oszustami.
- Wszyscy są oszustami. – Stwierdzam, obejmując się ramionami. Zaczyna być cholernie zimno i jeszcze chwila, a z nieba lunie deszcz.
- Moja dziewczyna… Chyba ją kochałem. A ona kochała mnie. Ale nagle… pokochała moją popularność, nazwisko. To co czuję przestało się dla niej liczyć.
- Przestań. – Błagam cicho. – Nie dam rady.
Brunet patrzy się na mnie zaskoczony moimi słowami. Przełykam głośno ślinę, rzucam mu ostatnie, zlęknione spojrzenie i zaczynam iść. Chłopak szybko mnie dogania, nic nie rozumie.
- Iris, co jest?
- Przepraszam, ale nie mogę. – Wyrzucam z siebie szybko, na jednym wydechu. – To mnie przerasta. Nie mam sił, by znieść też twój smutek.
- Co?
- Przepraszam.
Boję się, że obarczona również jego załamaniami, stanę się jeszcze słabsza, że ostatecznie zabraknie mi sił, że potknę się i już nie wstanę. Że mnie po prostu to wszystko jeszcze bardziej przerośnie.
Przerośnie tak na dobre.
- To ja przepraszam. – Freitag łapie mnie za nadgarstek, zmuszając mnie tym samym do zatrzymania się. Jego dotyk mnie przeraża, brzydzę się bliskości drugiej osoby. – Nie chciałem… Nie miałem zamiaru tego mówić, samo tak wyszło. Przepraszam.
- Puść mnie. – Syczę gniewnie.
Richard puszcza mój nadgarstek, jego zdziwienie znacznie się pogłębia.
- Chciałem ci pomóc, a nie cię wystraszyć.
- Nie umiem słuchać innych. – Mówię ostro, nie patrząc się na niego. – A tym bardziej być kogoś psychologiem.
- Iris…
- Cześć.
- Czekaj, porozmawiajmy. Pomogę ci.
- Nie potrzebuję pieprzonych supermanów, nie potrzebuję żadnej pomocy! Chcę być sama!
Im większy strach, tym łatwiej hodować kolce. Byłoby to zabawne, gdyby nie fakt, że tak bardzo się boję.
- Okłamujesz się. – Chłopak nie daje za wygraną. Idzie za mną, zdeterminowany by mnie zbawić.
Nie rozumiem go. Przecież jestem dla niego obcą osobą, nie zna mnie, więc dlaczego tak bardzo zależy mu na tym, by wyciągnąć mnie z wewnętrznego pogmatwania?
Litość?
- Wszyscy kogoś potrzebują.
- Nie ja. Odpieprz się.
Zaczyna padać. Wraz z deszczem rozsypuję się i już nie panuję nad sobą. Łzy spływają po moich policzkach, mieszają się z kroplami deszczu.
Jeśli kogoś potrzebuję to tylko Karla, nikogo więcej, Ludzie ranią. Ranią i opuszczają.
- Iris. – Richard mnie obejmuje. Nie  wyrywam się ani nie protestuję. Źle mi w jego ramionach, ale powoli obojętnieję na wszystko. Żadnych uczuć, tylko pustka. – Wiem, że wiele przeszłaś, ale nie myślałem, że jesteś aż tak potłuczona.
- Chcę wracać do domu. – Szepczę w jego bluzę.
Skoczek delikatnie gładzi mnie po plecach, czekając aż przestanę płakać.
- Dobrze, odprowadzę cię.
Źle.
Źle, że się przed nim rozsypałam, źle, że pokazałam mu skrawek serca.
Źle, że ma takie intensywne spojrzenie docierające tam, gdzie inni nie mają wstępu.
Źle, że jest tak blisko, choć jest taki daleki i obcy.
Źle. Źle jest ze mną.
***

uhm.

O złośliwy losie, PŚ w Zako prawdopodobnie wypada wtedy, kiedy moja studniówka, a ja naprawdę chciałam być w przyszłym sezonie w Zakopanem, life is brutal.
Skoków nie ma, ale tyle dzieje się w skocznym świecie.
I jestem już za stara i zbyt zmęczona, by w pełni funkcjonować w skoczno-opowiadaniowym świecie.
smuteczki :c