niedziela, 26 maja 2013

osiem: rawr!



Odnalazłam spokój.
Własnie tutaj, właśnie w tym miejscu. Z dala od szumu wielkiego miasta i chemicznego powietrza. Gdzieś pośród iskier ognia, delikatnego dotyku, kwitnących wiśni. W cichych szeptach łagodności, w podmuchu ciepłego wiatru.
Spokój jest wschodem słońca, dziką przyrodą.
Spokój jest uśmiechem, który kruszy mury i dociera do najciemniejszych zakątków serca.
Jest balsamem na blizny, lekarstwem na złamania.
Jest jasnością.
Wstaję ze zroszonej trawy, tęskno wpatrując się w wspinające się po nieboskłonie słońce i głęboko oddycham rześkim powietrzem.
Każdy chyba ma w swoim życiu taki moment, kiedy piękno natury nagle go uderza, kiedy zauważa cudy zwykłej-niezwykłej przyrody, kiedy widzi tą lepszą twarz świata. I kiedy nie może się nadziwić, że wcześniej nie widział tego wszystkiego, tego cudu, który przecież ciągle jest, ale którego nie widać, bo zasłaniają go zawieszone na oczach klapki materializmu. Uśmiech sam wypływa wtedy na twarz i nawet taka połamana dziewczynka jak ja potrafi się uśmiechnąć i pozachwycać się tą lepszą cząstką wszechświata.
Jest mi dobrze. Wreszcie jest mi dobrze, prawie idealnie. Nie czułam się tak od bardzo, bardzo dawna, właściwie nie pamiętam już, kiedy ostatnio moja dusza była taka lekka.
Dobrze mi ze sobą samą, harmonijnie, spokojnie. Dobrze mi nawet, kiedy jestem sama, choć może moja samotność nie jest już zwykłą samotnością. Bo wiem, że gdzieś niedaleko zawsze stoi Karl.
I Richard.
Wracam do domu Horlacherów w łagodnym uosobieniu. Gdzieś między nocnymi rozmowami a porannym śpiewem ptaków moje smutki uległy gwałtownej redukcji. I może w końcu jestem gotowa by stawić wszystkiemu czoło, by pokonać własne lęki i otworzyć się na świat.
Pod warunkiem, że znowu nie stchórzę…
W korytarzu spotykam Richarda. Brunet obdarza mnie tak charakterystycznym dla siebie, nieprzeniknionym spojrzeniem, jedynie może nieco subtelniejszym niż zwykłe. Mięśnie jego twarzy są rozluźnione i widzę, że na jakiś dziwny sposób jest z czegoś zadowolony.
- Oczy ci się zmieniły. – Mówi dumnie, a ton jego głosu lekko zahacza o radosne nuty.
Przez chwilę patrzę się na niego bez żadnej reakcji; jego spojrzenie przestaje boleć i straszyć, zamiast tego delikatnie mnie otula. Mentalnie wychodzę na prostą.
Wiem, że ziemia, o którą opieram stopy jest śliska i krucha niczym lód, wiem, że każdy kolejny krok może prowadzić do katastrofy, ale na pięć minut zapominam o wszelakich niebezpieczeństwach, stając się Iris o pogodnym spojrzeniu. Nieśmiałym uśmiechem odsłaniam przed Richardem swoje serce, pozwalam mu zobaczyć każdą szramę, każdą powoli gojącą się bliznę. A on swoim łagodnym wzrokiem obiecuje, że mnie poskleja, że moje rany znikną.
Wreszcie zaczynam w coś wierzyć. A wiara nie potrzebuje wielkich słów i głośnych przysięg - potrzebuje uścisku dłoni i bezgłośnego "będzie dobrze, jeszcze wszystko może się ułożyć".
- Dobrze cię taką widzieć. - Szepcze bardzo cicho Richard, dołeczki nieśmiało wyskakują na jego policzki.
- Łazienka jest wolna? - Głośny krzyk Bettiny naturalnie przerywa nasz cichy pakt. Chłopak puszcza do mnie oczko, uśmiechając się szerzej.
- Zajęta! - Odkrzykuje i nonszalanckim krokiem podąża w stronę łazienki. W tym samym momencie Tina wyrasta na korytarzu i ile sił w nogach biegnie ku Freitagowi. Bitwa o łazienkę się zaczyna. Dziewczyna próbuje odepchnąć na bok skoczka, ale Richard, jakby drocząc się z nią, łapie ją w pasie i przestawia na bok. Tina głośno protestuje, zarzucając na głowę chłopaka ręcznik. W końcu, wśród wesołych śmiechów, brunet przepuszcza Tinę do łazienki.
I ja też się uśmiecham do tego obrazka, normalność fajnie smakuje.
Wchodzę do kuchni, gdzie Rita i Caren przygotowują kanapki, a Wellinger parzy kawę. Siadam przy stole i  zaczynam się bawić jabłkiem, które wcześniej leżało na kredensie. Rita przypatruje mi się bacznie.
- Wcześnie wstałaś. - Mówi, obierając ogórka.
Rita jest naprawdę śliczną osiemnastolatką o kruchej i wątłej posturze. Jej alabastrowa skóra idealnie komponuje się z intensywnie błękitnymi oczami i ustami pociągniętymi malinową szminką. Całości dopełnia burza rudawych loków sięgających ramion, teraz związanych w koka.
Uśmiecham się bezmyślnie. To niewiarygodne, jak dzisiaj łatwo przychodzi mi uśmiech.
- Byłam na spacerze. - Odpowiadam. - Jest taka ładna pogoda.
- Na popołudnie zapowiadają burzę. Kawy? - Andreas wyciąga w moją stronę porcelanowy kubek w kolorowe groszki. Biorę go, rozkoszując się przyjemnym aromatem napoju rozchodzącym się po całym domu.
Jest cholernie dobrze, nawet wśród ludzi, i naprawdę nie chcę myśleć o tym, co będzie, gdy wrócę do Monachium.
Strach wróci. Wróci rzeczywistość.
Nie myśleć. Po prostu nie myśleć.
- Nie lubię burz. - Caren wzdycha ciężko, jednocześnie kładąc na stół talerz z kanapkami. - Gdzie te głodomory?
- Idą, idą. - Korytarzem niesie się tubalny śmiech Andi'ego W. - Wankozauer przybył, rawr!
- Rawr?
- Rawr it means `I love you` in dinosaur. - Anne, dziewczyna Wanka o wyglądzie stereotypowej Niemry, obejmuje w pasie swojego chłopaka.
Miłość, wszędzie miłość. Tryb antymiłość: on. Dlaczego ludzie są tacy naiwni, dlaczego wierzą czyste, pozbawione egoizmu uczucie? W końcu żadne uczucie nie trwa wiecznie, relacje międzyludzkie są jak witrażowe rozety - kolorowe i kruche.
People always leave.
- Oou, rawrusiowe dinozaury są przesłodkie. - Tina obdarza wszystkich cukierkowym uśmiechem i nalewa sobie kawy.
- Naprawdę nie rozumiem dziewczyn. - Welli marszczy brwi. - Słodkie mogą być cukierki, a nie dinozaury.
- Testosteron rzeczywiście wszystko upraszcza. - Bettina kręci głową. - Gdzie cukier?

- O czym myślisz?
Freitag delikatnie szturcha mnie w ramię. Mocny wiatr zmierzwił jego włosy i chłopak wygląda, jakby to powiedziały dziewczyny, uroczo. Uśmiecham się do niego trochę nostalgicznie. Z powrotem wysuwam twarz do słońca, starając się złapać ostatnie promienie; niebo chowa swój błękit pod ciemną pierzyną. Wellinger miał rację, burza będzie jak nic.
- Dobrze mi tutaj, tak spokojnie. I dlatego boję się wrócić do Monachium... Wiesz, mam wrażenie, że zostawiłam tam wszystkie wspomnienia i złe myśli.
- Może czas wyjść im naprzeciw? Pokonać je?
Nagły, gwałtowny trzask.
- Nie dam rady. - Jęczę cicho i chowam twarz w dłoniach. Panika zaczyna naciskać na moje nerwy.
Richard przysuwa się do mnie odrobinę i delikatnie mnie obejmuje. Skoczek pachnie bezpieczeństwem, a jego ramiona nie są już synonimem krzywdy.
To miejsce, ta huśtawka, to wszystko wokół... to tak bardzo zmienia.
- Boję się, tak bardzo się boję.
Brunet milczy i ta cisza znaczy o wiele więcej niż tysiące wielkich słów.
Czy ta zmiana to tylko na teraz, czy już na zawsze?
-Pada! - Kilka minut później deszcz spada z nieba i z impetem uderza o ziemię. Biegniemy do domu, Richard przez cały czas trzyma moją dłoń. Stojąc na ganku i wpatrując się w melachonijnie krople, pytam:
- Myślisz, że po tym deszczu pojawi się tęcza?
Chłopak mocniej ściska moją dłoń. Rozumie.
- Zawsze trzeba mieć nadzieję.
****
ojej, znowu przestój. ale sytuacja wygląda tak, że rozdziały są w zeszycie, a ja albo jestem za bardzo zajęta oglądaniem OTH albo po prostu zapycham dziwną pustkę w sercu OTH. W każdym bądź razie, następny rozdział powinien pojawić się w przyszły weekend :))

piątek, 10 maja 2013

siedem: otwarte skrzydła



-Wyluzuj. – Karl delikatnie szturcha mnie w ramię.
Wzdycham lekko, jeszcze bardziej naprężając mięśnie. Źle mi w tym miejscu, z tymi ludźmi i on doskonale o tym wie. Czuje mój strach i moje zdenerwowanie, widzi całe napięcie i przerażenie. Mimo to próbuje obudzić we mnie coś, co pozwoli mi normalnie funkcjonować w grupie, rozmawiać z ludźmi.
Podziwiam, że jeszcze się nie poddał, że jest w stosunku do mnie taki cierpliwy.
- To nie egzekucja. – Szepcze z uśmiechem, nieco rozładowując napięcie. – Jesteś tutaj całkowicie bezpieczna.
Kiwam od niechcenia głową i przenoszę wzrok na tańczące języki ognia. Geiger klepie mnie jeszcze lekko po dłoni, po czym odwraca się do swojej dziewczyny. Zakochany Karl jest uroczy i słodki do porzygu.
Jest szczęśliwy, a to najważniejsze.
Biorę głęboki wdech i próbuję się odprężyć. Sparaliżowane strachem mięśnie z trudem się rozkurczają, głowa pełna ciemnych chmur ciąży niemiłosiernie, a skute kajdanami nadgarstki nie mogą zakosztować wolności. Strach przenika mnie na wskroś, jestem jego więźniem, jestem więźniem samej siebie. Boje się, tak panicznie się boję…
Na chwilę zamykam oczy i skupiam się na teraźniejszości. Klarowny obraz tej chwili odrobinę mnie uspokaja.
Nie Francja ani nie Monachium – tylko spokojna wieś i dom z duszą należący do dziadków Kevina Horlachera. Kev, korzystając z tego, że jego dziadkowie wyjechali na parę dni do Belgii, zaprosił kilku znajomych na weekend. A ja nie miałam innego wyboru, grzecznie spakowałam torbę i wraz z Karlem i jego dziewczyną, Ritą, przyjechałam tutaj.
I nie wiem, czy powinnam żałować.
Otwieram oczy jakby lżejsza. Ognisko nadal pali się jasnym płomieniem, a z przenośnego radia dudni Swedish Mouse Mafia. Pośród wesołych rozmów, z flaszką w ręku krąży Wank i uzupełnia płyny w plastikowych kubkach.
Szykowna impreza jest szykowna.
- Kiedyś będę miał małego Horlacherka i nazwę go Barack. Tak na cześć amerykańskiej kultury, amerykańskiego indyka i amerykańskiej Angeliny Jolie. – Kevin kiwa w zamyśleniu głową. Jest poważny. Poważny i podpity, procenty szybko uderzają mu do głowy.
- Ja swojego pierworodnego ochrzę imieniem Walter, aby Hoferowa mądrość mu przyświecała na wieki wieków. – Wank wykrzywia usta ni to w uśmiechu, ni to w grymasie. – Albo może i  Johann. Tak w ogóle, po co debil zmienił sobie tożsamość?
- Może Water to jego alter ego? – Sugeruje Severin. – Albo pod Johannem zabił kogoś, jakiegoś krępnego skoczka, Japończyka lub Ukraińca, który ośmielił się wyśmienicie skakać i zabierać austriackim gwiazdeczkom wszystkie tryumfu?
- W każdym bądź razie jest to dziwak. – Kwituje krótko Bodmer i kończy ciosać ostatni kij. – Ognisko trochę przygaśnie i możemy smażyć świnki.
- Kiełbasa aus Polen, polecam! – Horlacher podnosi do góry kubek. – Nu, dla Iris trzeba przyszykować duży kawałek, bo taka chudzinka wymizerowana. Nu, mówię jak własna babcia, kurwa. Ale kiełbasy zjesz, prawda? Zrób to dla mnie, bardzo ładnie proszę. Odmówisz tym oczom?
- Nie lubię kiełbasy. – Oznajmiam twardo, walcząc z wszechobejmującym mnie przerażeniem ze wszystkich sił.
Kevin robi smutną minę.
- A upieczony chlebek a’la tost? Nawet osobiście go ci przyrządzę.
- Może być.
- I wódki koniecznie!
- Bez wódki.
- Ale bez wódki nie ma zaba…
- Kevin, daj spokój. – Geiger posyła kumplowi znaczące spojrzenie. Horlacher posłusznie się zamyka.
Karl wydoroślał, bliżej mu do mężczyzny niż dzieciaka. I właściwie nie powinien taki być; gdyby nie ja, byłby jak jego równolatkowi. Zabrałam mu kilka miesięcy beztroskiej, młodzieńczej swawoli.
Ale inaczej się nie dało. Prawda jest taka, że Karl uchronił mnie przed otwartymi ramionami śmierci, podarował mi życie.
A ja nie umiem tego wykorzystać, wciąż będąc za bardzo wrażliwą na ludzi, rozpacz i strach. Otoczyłam się pancerzem przeciw niewłaściwym rzeczom.
I teraz, tkwiąc w martwym punkcie, nie mam zielonego pojęcia, która droga jest najwłaściwsza, jaki kierunek powinnam obrać.
- Zaraz wrócę. – Szepczę na ucho Geigerowi.
Chłopak podnosi na mnie wzrok, chwilę mierzymy się spojrzeniami. W końcu blondyn delikatnie kiwa z przyzwoleniem.
- Ale nie idź daleko.
Nie zamierzam iść daleko. Obchodzę drewniany dom i siadam na trzyosobowej huśtawce. Odbijam się nogami od ziemi i delikatnie się kołyszę. Cisza i spokój tego miejsca wpływają na mnie kojąco, gwiazdy porozwieszane na ciemnym firmamencie dodają otuchy. Samotność tym razem nie boli.
Przez kilka sekund nie czuję żadnych obciążeń. Wracam myślami do tych dobrych lat dziecięcych. Widzę jak mama prowadzi mnie za rączkę na plac zabaw, jak sadza na huśtawce i mnie kołysze. Zdaje mi się, że frunę, aż pod chmury; nasze śmiechy miękko przecinają powietrze.
Mama w ostatnich miesiącach życia prawie w ogóle się nie uśmiechała…
Nawet nie zauważam, kiedy zjawia się Richard. Chłopak ostrożnie, jakby z wahaniem siada obok mnie. Bez słów bujamy się na huśtawce, wpatrzeni w bezkresny granat nieba.
- Płakałaś. – Stwierdza w końcu cicho, na co mechanicznie podnoszę ręce do twarzy.
- Na to wygląda. – Szepczę, zdziwiona wilgotnymi policzkami. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do płaczu, że nawet już nie czuję łez wypływających z oczów.
- Dlaczego… dlaczego separujesz się od wszystkich? Dlaczego zawsze… stoisz tak daleko od innych?
-Nie wiem. – Przyznaję obojętnie. – Może dlatego, że nie zależy mi na ludziach? Ludzie ranią. Ranią i opuszczają.
- Na nikim? Zupełnie na nikim?
Zagryzam wargę, zastanawiając się nad jego pytaniem. Brązowe-zielone oczy Richarda wpatrują się we mnie intensywnie, jego źrenice są nienaturalnie wielkie. Spuszczam wzrok, nerwowo szarpiąc za brzeg rękawa. Jest mi dziwnie w jego towarzystwie – niby niepewnie i krępująco, ale zarazem niezwykle dobrze i bezpiecznie. Trochę tak jakby był moim schronieniem, za oknami którego szaleje dzika burza.
Boję się go, choć – paradoksalnie – leczy mój strach.
- Może trochę na Karlu, cioci i wujku. Bo byli przy mnie, kiedy mnie nie było we mnie.
- A więc wiesz, że nie wszyscy ludzie ranią.
Patrzę się na niego zaskoczona tą myślą. Chłopak odwzajemnia moje spojrzenie; jego twarz jest skupiona i poważna. Z lekką obawą wyciąga ku mnie rękę. Pozwalam mu wziąć się za dłoń, przestraszona prądem ślizgającym się po naszych skórach, przestraszona jego bliskością.
- Mi też możesz zaufać.
*****
Piosenkapiosenkapiosenka!
KEVIN<3
z lekkim przestojem rozdział siódmy :)