niedziela, 31 marca 2013

trzy: kompleks supermana


 
 - Za piętnaście minut wychodzimy. – Karl spotyka mnie w kuchni i po spojrzeniu jakim mnie obrzuca wiem, że jest mną rozczarowany. Bo jeszcze nie poczyniłam nic, by wyglądać w porządku, bo wciąż mam na sobie jego uplamioną bluzę, bo zamiast w uśmiechu moje usta zastygły w grymasie.
Wzdycham cicho i idę do swojego pokoju. Mam ochotę rzucić się na łóżko i tępo wpatrywać się w sufit. Nadal chcę być aspołeczna, odsunięta od ludzi, sama w swojej samotności. Ale nie mogę. Obiecałam Karlowi, że pójdę do jego cholernego kumpla, że będę miła i nie będę marudzić.. Że na chwilę stanę się człowiekiem. Nie mogę go zawieść, on tyle dobrego dla mnie robi, wyciągnął mnie z depresji, pokazał, że świat nie skończył się na cmentarzu w Stuttgardzie, jest, choć wszyscy inni mnie opuścili. Muszę choć raz coś dla niego zrobić, pokazać, że jestem mu wdzięczna, że mi też na nim zależy. Że jest moim przyjacielem, bez którego nie potrafię żyć.
Odwracam się od łóżka, splątanej pościeli, obietnicy spokojnego, pustego egzystencjonowania i podchodzę do szafy. Ściągam z siebie brudną bluzę i nieco za duże dżinsy, po czym zakładam czarne, odrobinkę skudłacone legginsy i olbrzymią koszulkę Oomph!. Rozpuszczam włosy, pociągam rzęsy tuszem, ubieram trampki. Próbuję się uśmiechnąć, ale moje odzwyczajone od prawdziwego, wychodzącego z głębi śmiechu, usta nie umieją przypomnieć sobie jak się uśmiecha.
- Gotowa? – Karl zagląda do mojego pokoju.
Kiwam głową i wsadziwszy do torby telefon oraz empetrójkę, wychodzę na korytarz. Geiger uśmiecha się do mnie, chyba jest trochę dumny. Odwracam się do niego plecami i pierwsza wychodzę z mieszkania. Nie chcę pokazać mu tego jak bardzo jestem przerażona, nie chcę by zauważył strach w moich oczach. Chcę by myślała, że jestem silna, że dam radę spojrzeć ludziom prosto w oczy.
Chłopak dogania mnie i razem kierujemy się w stronę centrum. Nie rozmawiamy. Cisza wiąże nasze serca, robi nas jeszcze bliższymi sobie. Bo my nie potrzebujemy słów, wystarcza nam sama nasza obecność, poczucie, że druga osoba jest gdzieś obok.
- Będzie dobrze. – Mówi kilka minut później Karl, po czym puka w drewniane drzwi. Otwiera nam młody brunet, trochę straszy od nas, i wita się z Karlem jak ze starym znajomym. Ja w tym czasie wsłuchuję się w przyjemną muzykę i wesoły szmer rozmów płynący z głębi mieszkania i przygniata mnie myśl, że jestem tam, gdzie nie powinnam być, tam gdzie nie pasuję i gdzie nigdy nie będę pasować. To nie mój świat, mój świat jest pozbawiony tych wszystkich kolorów i śmiechów, całej tej beztroski.
Odruchowo cofam się o krok.
- Richard Iris, Iris Richard. – Karl dokonuje krótkiej prezentacji, ale jego słowa docierają do mnie jak przez ścianę. Panika zaczyna łaskotać receptory śpiące pod moją skórą i tylko siłą woli powstrzymuję się przed ucieczką.
- Miło cię poznać. – Brunet wpuszcza nas do środka, chyba się uśmiecha.
Przełykam głośno ślinę cały czas wpatrzona w Karla. Widok jego pokrzepiającego uśmiechu nieco mnie uspokaja i jestem nawet w stanie niemrawo i szybko uśmiechnąć się do Richarda.
Chłopak prowadzi nas do niewielkiego salonu. Uważnie rozglądam się po pomieszczeniu, skrępowana i przerażona spojrzeniami wbitymi we mnie. Karl wita się ze wszystkimi, dobry humor niemal go rozsadza.
Przytulnie, myślę, usilnie próbując uchwycić się jakieś, nawet najbzdurniejszej myśli.
Ściany pomalowane są na łagodny odcień beżu, firanki nieco kontrastowo dopasowane. Drewniana podłoga, nowoczesne meble. Zimowe krajobrazy w antyramach porozwieszane po ścianach. Ciekawy żyrandol. W kącie wielki telewizor, obok ogromna wieża wypluwająca z siebie zlepki przyjemnej melodii. I kilka osób porozsadzanych wokół, uśmiechniętych, rozluźnionych, do bólu przerażających.
Atak paniki, wielki atak paniki, czuję jej lodowaty oddech na karku.
Dlaczego muszę bać się ludzi?
Karl przedstawia mnie zgromadzonym. Próbuję skupić się na tym, co mówi, na twarzach innych, ale nie potrafię. Odurzona strachem przygryzam mocno wargę, dusząc w sobie wszelkie emocje.
Kuzyn mówi, szybko wymienia imiona gości. Śledzę jego spojrzenie, sztuczne uśmiechy innych, miłe słowa, ale równocześnie jakby nic do mnie nie dociera.
- Severin, Caren, Andreas, drugi Andreas, Anne, Pascal, Kelvin, Marines, Bettina i współlokator Richie’go Bastion.
Chwila zamieszania I już siedzę wciśnięta między Karla a Richarda. Rozmowa ponownie ożywia się, Clueso cicho zawodzi w tle. Jako jedyna nie piję, niedobrze mi na sam zapach alkoholu. Jako jedyna także nie biorę czynnego udziału w dyskusji, tylko od czasu do czasu, pytana o coś, odpowiadam monosylabami. Na nic usilne Geigerowe starania wciągnięcia mnie do rozmowy, na nic próby rozwalenia mojego stresu podjęte przez Wanka. Zamykam się w sobie jeszcze bardziej niż zwykle i wpatrzona w literatkę napełnioną sokiem pomarańczowym pogrążam się w swojej pustce, płytkim egzystentowaniu.
Co ja tutaj w ogóle robię?
- Chuck Norris urodził się w domu, który sam sobie zbudował, biczes.
- Kelvin, błagam, dość żartów o Morrisie!
- Chuck Norris gotuje zupę pomidorową z samym ogórków, ehehehe.
- Boże, dlaczego on zawsze, gdy jest narąbany gada o Norrisie?
- A Chuck Norris…
- Może dla odmiany Wank zarzuci sucharem?
- A bardzo proszę. Hmm, z dedykacją dla Tiny, naszej najbardziej blondynkowatej blondynki.
- To nie może być udany żart. – Bettina ze śmiechem chowa twarz w dłoniach.
Andreas śmieje się i czekając na odpowiedni przejaw zainteresowania swoją osobą, opróżnia swój kieliszek.
- Po co blondynka przykleja do samochodu plastry nicorette?
- Żeby mniej palił. – Odpowiada rezolutnie Bettina, na co Andreas się krzywi.
- Skąd wiedziałaś?
- Pewnie sama tak próbowała! – Krzyczy ktoś, chyba Marinus i wszyscy zaczynają się jeszcze głośniej śmiać.
Mocno zaciskam palce na literatce, dzielnie walcząc z wszechogarniającym mnie przerażeniem. Każda minuta tutaj jest dla mnie męczarnią, krwawą torturą.
Tak bardzo chciałabym umieć docenić tę chwilę, chwilę, w której naprawdę i rzeczywiście nie muszę się bać.
- Łazienka – mruczę pod nosem, niby do Karla i wstaję z sofy.
- Gdy byłem na FisCupie w Zakopanem – Kelvin skupia na sobie uwagę zgromadzonych – jakiś młody Polak opowiedział mi kawał. Nie o Morrisie, jakby co.
- No, dawaj. – Anne przewraca oczami.
- Czym się różni Justin Bieber od Niemki?
- …
- Bieber wygląda przynajmniej jak kobieta.
Wszyscy zaczynają żywą dyskusję o stereotypach, a ja na końcu korytarzyka znajduję niewielką łazienkę. Siadam na brzegu wanny i oddychając miarowo, liczę do dziesięciu. Powoli odzyskuję upozorowaną równowagę, strach opuszcza moje ciało. Przez chwilę płuczę dłonie w lodowatej wodzie, skupiając się na nieprzyjemnym chłodzie, a ignorując tym samym szmer rozmów przebijający się przez ściany.
Nie chcę umrzeć, chcę po prostu zniknąć, przestać istnieć, zasnąć i już więcej się nie obudzić.
Chcę tak pokierować przeszłością, by Ralf nigdy nie zakłócił idylli mojej i matki, by nie zamącił w naszym życiu, by było inaczej niż jest teraz.
Wychodząc z łazienki, wpadam na Richarda. Chłopak uśmiecha się do mnie przepraszająco, intensywnie zaglądając mi w oczy. Skrępowana spuszczam wzrok. Drażni mnie to, że stoi tak blisko mnie, że czuję na policzku jego oddech. Próbuję uciec, ale jego magnetyzujące spojrzenie paraliżuje mnie i zatrzymuje w miejscu.
- Chyba nie bawisz się najlepiej. – Stwierdza, odrobinkę się ode mnie odsuwając.
Biorę głęboki wdech, mocno wbijając sobie paznokcie we wnętrze dłoni.
- Boli mnie głowa. – Mamroczę, wciąż uciekając przed nim wzrokiem. Nie bawią mnie kontakty międzyludzkie, zawiązywanie znajomości, sztuczne rozmowy. Być może przestałam umieć rozmawiać, rozumieć drugiego człowieka. Zresztą nie potrzebuję tego; jedynie czego mi potrzeba to samotności, poczucia, że nic nie muszę – ani udawać ani czuć.
- Chyba mnie intrygujesz.
Popełniam błąd i rzucam mu płoszone spojrzenie. Chłopak ma zmarszczone czoło, skupienie w oczach i dziwny wyraz twarzy. Jednocześnie bije od niego osobliwa łagodność, chęć zrozumienia.
Pierdolony kompleks Supermana.
To nie tak ma być, ludzie mają się ode mnie odsuwać, wystraszeni moim niezaangażowaniem w życie. Wystarczy mi, że mam przy sobie Karla i wujostwo, inni ludzie to źli ludzie.
- I chyba chcę pójść z tobą na spacer. – Freitag jakby zaskoczony własnymi słowami, z lekkim zakłopotaniem przeczesuje dłonią i tak już zmierzwione, ciemne włosy. Brąz jego oczu traci swoją intensywność, staje się nieco zielonkowaty. – Chcę poznać cię, dotrzeć do prawdziwej ciebie.
- Nie chcesz, uwierz mi. – Wychrypuję, patrząc mu hardo w oczy, hodując w sobie kolce. – Nikt nie chce.
Bo, myślę, jestem tylko destrukcyjną siłą, ja nie buduję, ja niszczę. Siebie, innych, wszystko dookoła. Jestem strachem, jestem słabością. Jestem popękaną porcelaną, która po licznych spotkaniach z ziemią trzyma się ostatkiem sił, ostatnimi kroplami kleju. Nie umiem uratować siebie, a tym bardziej nie umiem uwierzyć w ludzi, w ich czyste, niczym nieskalane zamiary.
- Freitag, produkujesz tą wódkę, czy co? – Drze się z salonu Severin.
Richard, nieco zdezorientowany, ogląda się za siebie, po czym znowu skupia wzrok na mojej twarzy. Nie potrafię rozszyfrować jego spojrzenia, zacięcia w głosie.
- Poniedziałek. Szesnasta. Marienplatz. – Mówi szybko, na jednym wydechu i idzie do kuchni.
Bezwiednie podążam za nim spojrzeniem, po czym gwałtownie odwracam się na pięcie i kieruję się do salonu. Richard wraca z wódką, z powrotem wdrąża się w imprezową sielankę, w role rozrywkowego gospodarza i tylko od czasu do czasu rzuca mi zagadkowe spojrzenia, których staram się nie zauważać.
Lęk na nowo wdziera się do mojego serca.
****
gdzieś  pomiędzy barszczem a family party hard dodaję rozdział i ślę do Was, misiaczki, wielkanocne życzenia, aby Wasze buźki zawsze były uśmiechnięte, święta radosne (i mimo  wszystko wiosenne) oraz żeby wielkanocny zajączek o Was nie zapomniał ;)
Wesołych!

za błędy przepraszam, ale komputer mi dzisiaj szaleje  i z:a oChiny nie chce współpracować

niedziela, 24 marca 2013

dwa: iluzja



Monachium się budzi, otrząsa się z mlecznobiałych mgieł. Idę jeszcze pustą ulicą, oddycham spokojem miasta. Bez ludzi jest tutaj całkiem inaczej, bezpiecznej. Przez kwadrans mogę czuć się swobodnie i lekko, czuć się tak, jakby ktoś zdjął z moich ramion okropny balast, jakby skasował moją przeszłość.
Jakby była tylko Augustinerstrasse i górująca nad nią Frauenkirche. I moje serce z chwilowo zabliźnionymi ranami, pozornie zdrowe i normalne.
Siadam na ławce niedaleko katedry i wpatruję się w potężny budynek. Myśli milkną, Monachium koi ciszą; tylko kilka skrzeczących wron lata koło Frauenkirche.
Marzę, by czas zatrzymał się na dłuższą chwilę, by ofiarował mi jeszcze kilka minut złudnego spokoju. Bo jest pięknie, gdy dusza nie przypomina burzowego morza, gdy nie ma fal wściekle toczących pianę i łódek rozkołysanych na boki, lękających się o swoją przyszłość.
Zamykam oczy i czując delikatny powiew wiatru na twarzy, próbuję odzyskać wewnętrzną równowagę. Przez sekundę jest okay, ale potem i tak wracają smutne zawodzenia matki i świński śmiech Ralfa; przeszłość z głośnym łoskotem dobija się do drzwi umysłu.
Zrywam się z ławki i ruszam dalej. Obserwuję miasto, ludzi wylewających się na ulicę, śpieszących po ciepłe bułki. Monachijska rutyna pomaga mi wyrównać oddech, uspokoić puls.
Dziewięć miesięcy, a ból nadal rozsadza czaszkę, buduje mur wokół mojego serca. Dziewięć miesięcy, w ciągu których udało mi się stworzyć jakieś pozory normalności, wrócić do życia. Dziewięć miesięcy, w ciągu których pokazałam, że jestem silniejsza niż przypuszczali inni, niż jest to w rzeczywistości. I może za dużo sił włożyłam w budowanie iluzji, ale inaczej nie mogłam postąpić.
Przynajmniej ciocia i wujek nie są już tak bardzo zdesperowani i przerażeni, powoli zaczynają mi ufać.
A Karl jest kimś więcej niż zgubionym kuzynem, jest prawdziwym przyjacielem, przyjacielem gotowym przybiec mi z pomocą, przyjacielem, który łapie mnie, gdy się potykam, przyjacielem, który jest ze mną w dobre i złe dni. Tylko ja, ta wiecznie zamknięta, odgrodzona od wszystkich ja, nie potrafię tego docenić i w pełni się przed nim otworzyć. Bo już nieraz widziałam jakie rany mogą zadawać najbliżsi, jak mocno mogą kogoś skrzywdzić, jak potrafią złamać i zamienić serce innego w pył.
Zresztą Karl już raz poturbował moją duszę, zniknął nagle i niespodziewanie, bez pożegnania. Być może to irracjonalne, ale boję się, że znowu tak będzie, że on ode mnie ucieknie, zostawi mnie samą z przygniatającymi problemami. Że zostanę sama, bez cienia zrozumienia. Bo tylko Karl mnie rozumie, nawet jeśli nic nie mówię, nie zwierzam się z wewnętrznego złamania. Bo jego oczy widzą więcej niż oczy innych.
Bez Karla będę nikim, Karl jest moją podporą, jedyną osobą, której wierzę, że życie jeszcze może mnie pozytywnie zaskoczyć.
Nie wiem, co by było ze mną, gdyby Geiger nie wrócił, gdyby nie zaczął zabierać mnie na spacery po Monachium i grać ze mną w Diablo II – w naszą ulubioną grę z dzieciństwa. Geiger ofiarował mi tlącą się iskierkę, którą uczę się pielęgnować.
I Żyję. Nie wegetuję, lecz żyję, choć na najniższych obrotach. I stwarzam pozory, karmię wszystkich iluzją.
A w nocy po cichutku płaczę w poduszkę wyrwana własnym krzykiem z sennego koszmaru.
Zegar na ratuszu wybija dziesiątą, za piętnaście minut przyjedzie Geiger. Uśmiecham się nieznacznie, a właściwie uśmiechają się tylko moje usta i ruszam w stronę dworca, ciesząc się nadchodzącym weekendem, który spędzę w towarzystwie kuzyna.
Dworzec jak zwykle jest zatłoczony. Źle mi w tym tłumie, wśród tylu obcych twarzy. Zatrzymuję się z dala od zgiełku i obserwuję wtaczające się na stacje pociągi. Przerażające jest to miejsce, przerażająca jest samotność wśród tłumu. Niech Karl już przyjedzie, proszę, i obroni mnie przed kamiennymi spojrzeniami, obcymi twarzami, oczami skrywającymi zło.
Jeszcze dwie minuty.
Ze strachu zaczyna mi się kręcić w głowie. Brakuje mi tlenu, z trudem utrzymuję się na drżących nogach. Czuję jak żołądek podchodzi mi do gardła. Ludzie zmieniają się w kolorową plamę nieco falującą przy brzegach. Kakofonia dźwięków narasta z każdą sekundą, zadając mi niemalże fizyczny ból. Zagryzam mocno wargę, metaliczny posmak krwi miesza się z ohydnym smakiem strachu. Nie wiem, co się dzieje, tracę nad wszystkim kontrolę.
Zamykam oczy i kucam obok kosza na śmieci. Chcę przeczekać, wygonić z siebie irracjonalny strach.
Nie mam pojęcia, ile tak trwam w tym dziwnym stanie, ale w końcu odnajduje mnie Karl. Chłopak podnosi mnie z ziemi i z niepokojem wpatruje się w moją twarz. Przylegam do niego mocno, szukając w jego uścisku odwagi i poczucia bezpieczeństwa. Karl jest zaskoczony moją reakcją, doskonale wie, że nie cierpię, gdy ktoś przekracza moją przestrzeń osobistą – tylko dwa razy pozwoliłam mu się przytulić i to dziewięć miesięcy temu, podczas naszego pierwszego spotkania po latach „nieznania się”.
- Iris, co się dzieje? – Geiger delikatnie gładzi mnie po plecach, a ja wybucham płaczem. Nie obchodzi mnie, że jesteśmy na dworcu wśród złego tłumu, obchodzi mnie jedynie to, że w jakiś sposób niszczę Karla, zabijam jego radość, beztroskę, młodzieńczą nadzieję. Każda jego wizyta w Monachium jest dla niego wyrwaniem się z idealnie poukładanego świata i przeniesienie się na kilka chwil do brutalnej rzeczywistości, gdzie ludzie nie radzą sobie z rozpaczą, gdzie przygniata ich życie. Każde spotkanie ze mną wywiera w nim na pierwszy rzut oka niewidzialne, ale trwałe zmiany. Karl nie jest już tym samym chłopakiem, co dziewięć miesięcy temu. Dorósł, zderzył się z tą złą stroną życia, poznał bezbronne istoty bez siły walki.
Ja go zmusiłam do tego wszystkiego, ja i moje egoistyczne pobudki. Psuję jego naiwne serduszko, niszczę go.
Co mówiła o nim Rita? Że zakochała się w jego niezdarności i nieporadności? Że poruszyło ją jego dziecinnie naiwne acz radosne spojrzenie? Że był kochany i słodki, trochę jakby niedoświadczony przez życie? Ha, ten Karl to przeszłość, teraz po jego dawnym „ja” zostały tylko okruchy, przebłyski.
Odsuwam się od niego i grzbietem dłoni ocieram łzy.
- Nie wiem. Wystraszyłam się. – Mówię cicho, z trwogą w drżącym głosie. – Zakręciło mi się w głowie i w ogóle. Przepraszam.
Blondyn mierzy mnie uważnym spojrzeniem. Jego twarz jest poważna.
- Ale już wszystko w porządku?
Kiwam energicznie głową i zaczynam iść w stronę wyjścia. Chłopak podąża za mną, dziwnie zamyślony. Na chwilę zapomina o obersdorfskim świecie i dostosowuje się do szarości życia, do moich dziwnych stanów i zachowań. Do kruchości mojego świata.

Siedzimy w moim pokoju. Karl szuka w nternecie jakiegoś ciekawego filmu, a ja bezwiednie kartkuję dzisiejszy Der Spiegel. Za oknem chmury przysłoniły późnopopołudniowe niebo, deszcz cicho bębni o parapet. Geiger odkłada na bok laptopa, wstaje z krzesła i zamyka okno. Jego ruchy są dziwnie nerwowe, trochę jakby coś go niepokoiło, jakby jakieś niespokojne myśli zaprzątały jego głowę. Ale nic nie mówi. Bierze komputer do ręki i sadowi się na łóżku obok mnie. Włącza film i wydaje się być taki jak zawsze, ale ja dostrzegam zadumę w jego oczach, jakieś pełne obawy iskierki. Coś go dręczy, jakaś myśl, pytanie czekające na odpowiedź.
Boję się o cokolwiek go zapytać. Bo ja nigdy nie pytam, zawsze jestem egoistką troszczącą się tylko o swój tyłek.
- Co to za film? – Zagryzam delikatnie wargę, nie patrząc się na ekran, a na nieruchomy profil chłopaka.
Karl nie odrywa oczu od laptopa i mam wrażenie jakby celowo unikał ze mną kontaktu wzrokowego.
- Zakochani widzą słonie, kino islandzkie. Recenzje ma niezłe. Co prawda jest trochę inszy, ale może być spoko.
- Inszy, aha.
- Tak, inszy. Troszkę jak ty. No wiesz. – Kuzyn rzuca mi niepewne spojrzenie.
Zbywam jego komentarz milczeniem. Przenoszę wzrok na ekran i od niechcenia pogrążam się w życiu Daniela.
Insza, czyli taką właśnie widzą mnie ludzie. W sumie… dlaczego by nie? Zawsze na uboczu, stroniąca od wszystkich, schowana za warownym murem, insza. Tam, gdzie inni zabiegają o szczęście i wesele, ja spuszczam wzrok i chlapię się w krwi wypływającej z własnego serca. Bez słów i gestów, taka pusta. Jak dawno opuszczony dom z zarośniętym ogrodem.
W ogrodzie rosną jeżyny i maliny, kolczaste akacje. Może brakuje mi kolców? Może to właśnie one są kluczem? Może pomogą mi obronić się przed ludźmi?
- Skoro jestem insza – zaczynam bez odlepiania patrzałek od laptopa – to czy kupuję wtorkowe pączki tylko we wtorki?*
Geiger uśmiecha się pod nosem, czuję to. Jest zaskoczony moim małym żartem ukrytym pod lekką ironią.
- Nie lubisz pączków. – Mówi. – Ale na pewno uważasz, że wtorek jest wyjątkowy.
- Oczywiście, wtorki są zarąbiste.
- Iris – ton głosu Karla nagle zmienia się. Jest bardziej kruchy, okraszony niepewnością. – Pomyślałem sobie, że moglibyśmy gdzieś jutro wieczorem wyjść. Ale nie na spacer, tylko tak… do ludzi.
- Nie. – Krótko i stanowczo. Zdecydowanie żadnych ludzi, żadnych kontaktów z destrukcyjnymi siłami.
Chłopak wzdycha głęboko.
- Posłuchaj, nie możesz ciągle chować się przed światem, czas się otworzyć.
- Nie ma mowy.
- Mój kolega z drużyny niedawno przeprowadził się do Monachium i robi parapetówkę. Tylko kilka osób. Będzie fajnie, zobaczysz.
- Spieprzaj Geiger.
- Iris, do cholery, znowu to robisz! – Karl podnosi głos. Jest zły, widzę to w jego oczach. Odkłada na bok laptopa i lekko wykręca się w moją stronę.
- Znowu separujesz się od wszystkiego. Nie chcę, żebyś znowu stała się taka obojętna, żeby ci na niczym nie zależało, żebyś się zamykała. Przecież umiesz, ja to wiem. Jesteś silną dziewczynką. Iris, proszę.
Zamykam oczy i opieram się o ścianę. Nie płaczę, choć łzy są niebezpiecznie blisko. Oddycham równo, miarowo. I nienawidzę siebie, swojego strachu, słabości.
Muszę wyhodować sobie kolce.
- Przepraszam. – szepcze cicho Karl.
Obejmuję rękami kolana i kładę na nich głowę. Nie chcę się otwierać, ale potrzebuję nadal stwarzać pozory.
- Dobrze. – Mówię kilka minut później. – Pójdę tam z tobą.
Karl rzuca mi spojrzenie nie do przejrzenia. Ale nic nie mówi.
***
*nawiązanie do filmu Zakochani widzą słonie.

Także tego, jak tu żyć przez następne osiem miesiecy? :<
Ale sezon piękny. Z polską drużyną, z mistrzostwem Kamila, z 28 punktami Stefcia i z internetowo-fejsbukowym fenomenem Żyły.
Jest za czym tęsknić :'(

piątek, 8 marca 2013

jeden: pustka



Miłości nie ma, jest pustka. Jest nienawiść, ludzka chęć dominacji, pokazania kto tu jest silniejszy. Prawdziwe uczucia schodzą na drugi plan, człowiek się nie liczy.
Bo człowieka można zniszczyć i nikogo nawet to nie obejdzie.
- Iris, porozmawiajmy. – Ciocia Petra siada na brzegu łóżka i delikatnie, jakby z obawą dotyka mojego ramienia.
Nie odzywam się, nie poruszam się ani o milimetr. Jestem trochę jakby obumarła. Pustka, wszędzie pustka i tylko pustka, nic więcej. Chcę umrzeć, ale nie mam odwagi.
- Proszę. – Ciocia wzdycha z rezygnacją. Wiem, że jest zirytowana swoją bezsilnością, ale mimo wszystko nie potrafię wstać i porozmawiać. Topię się w pustce, w czarnej dziurze. Walczę z wciąż powracającymi wspomnieniami.
Buduję mur.
Ciocia przykrywa mnie kocem i wychodzi z pokoju. Znowu zostaję sama, z tą różnicą, że już nie słyszę krzyków dobiegających za ściany, brzęku rozbitych butelek, głośnego trzaskania drzwiami. To już nie ten dom, nie te zimne mury, ściany z odpadając farbą. Już nie muszę się bać, ale – paradoksalnie – boję się jeszcze bardziej. Zwijam się w kłębek i z szeroko otwartymi oczami wpatruję się w ciemność.  Obserwuję kontury mebli słabo rysujące się w bladej poświacie księżyca, przyglądam się idealnie czystej podłodze. I myślę o tym, by nie myśleć. Bo myśli są równie wyniszczające, co strach.
Nie wiem, ile tak leżę, nie liczę dni. Wszystko jest mi obojętne i, choć wiem, że nie mogę tak dłużej żyć, nie wstaję z łóżka i nie próbuję uporać się z przeszłością. Chcę zapomnieć.
Chcę zniknąć, przestać istnieć.
Ciocia się martwi, coraz częściej do mnie zagląda i zalewając się łzami, błaga bym przestała wegetować. Ale ja uparcie zamykam oczy i gubię swoje człowieczeństwo.
Nie płaczę. Od pogrzebu mamy nie uroniłam ani jednej łzy.
Do czasu.
- Karl przyjedzie za dwa dni. Pamiętasz go jeszcze?
Słysząc imię swojego kuzyna nieznacznie się poruszam; moje funkcje życiowe nieco odżywają. Znikają podkrążone oczy mamy i szyderczy uśmiech Ralfa, ich miejsce zajmuje kochana twarz Karla, jego radosne oczy i niezdarne ciało. Widzę go, widzę jak razem gramy w Nintendo i jemy chrupki orzechowe. Razem oglądamy Power Rangersów, odbijamy piłką i tarzamy się w sianie. On tasuje karty Uno, a ja idę po colę. Na chwilę znowu jestem kilkuletnią, uśmiechniętą, niepopękaną dziewczynką sprzed „ery Ralfa”.
Przypominam sobie, że czasami, siedząc na parapecie ze słuchawkami w uszach i wpatrując się w tonący deszczu Stuttgart, tęskniłam za Karlem i jego przyjaźnią, żałowałam, że nasze drogi rozeszły się w tak beznadziejny sposób. Wyobrażałam sobie, że chłopak jest obok mnie, w moim małym, obskurnym pokoju i ratuje mnie przed toksyczną rodziną.
Ale on istniał jedynie w mojej wyobraźni, bo w rzeczywistości przestaliśmy się znać. Tak po prostu i bez większej przyczyny.
Geiger na chwilę zajmuje moje myśli i jest to przyjemna alternatywa. Pustka jest jakby mniejsza, ciepło bijące od radosnych wspomnień ogrzewa moje wychłodzone ciało.
I nagle Karl zjawia się w domu cioci, nieśmiało siadając na brzegu łóżka i w ciszy przyglądając się moim poplątanym, ciemnobrązowym, rozsypanym na poduszce włosom.
Trwamy ciszy, poruszeni swoją obecnością.
Powoli znowu zaczynam coś czuć.
- Iris. – szepcze cicho  blondyn; jego głos zmężniał przez te wszystkie lata.
Niepewnie podnoszę się i siadam obok niego, przyglądając się jego dawno niewidzianej twarzy. Karl Geiger, syn siostry mojego zmarłego w wypadku samochodowym ojca, którego nigdy nawet nie poznałam. Karl Geiger, niegdyś szczerbaty siedmiolatek z odstającymi uszami, teraz bardziej wyrosły, z osobliwą zadumą w czekoladowych, roześmianych oczach. Chłopak prawie stojący u progu dorosłości, wciąż z kochanym uśmiechem, już bez odstających uszów. Niegdyś jedna z najważniejszych osób w moim życiu.
- Jesteś – wychrypuję. Mam zaschnięte gardło i wysuszone usta, z trudem składam słowa. Tygodnie milczenia sprawiły, że zapomniałam jak to jest mówić, odzwyczaiłam się od słów. – Naprawdę tu jesteś.
Pierwszy raz od dwóch miesięcy pozwalam sobie na płacz. Łzy przynoszą mi ulgę, dziwną wolność. Geiger niezdarnie przygarnia mnie do siebie; z powrotem jestem jego młodszą siostrzyczką, której tak bardzo lubił dokuczać.
- Przepraszam, że mnie nie było. – Mówi z żalem, na co ja zamykam mocno oczy, walcząc z coraz bardziej napływającymi łzami.
- Ważne, że jesteś teraz.
Odsuwam się od niego i szybko podejmuję decyzję. Karl będzie jedyną osobą, przed którą częściowo się otworzę. Bo nadmiar smutku zaczyna mnie przerażać.
Ale czy mam prawo przygasić jego beztroski świat swoimi łzami?
Nie!
Odrywam wzrok od jego twarzy i lustruję kwiatka stojącego obok drzwi balkonowych. W uszach słyszę pijacki bełkot Ralfa, niemalże czuję jego cuchnący odór. Nieświadomie zaciskam pięści, zła na to, że on znowu wrócił, że znowu zaczął mnie przerażać. Boję się.
- Ten sukinsyn ją zabił. – Dławię się płaczem. Już nie ma pustki, a tym bardziej nie ma miłości. Jest tylko czysta, narastająca z każdą minutą nienawiść tak silna, że aż niszcząca wszystkie inne uczucia. Z przerażeniem odkrywam, że zaczynam przeobrażać się w niego, w Ralfa, że zaczynam nienawidzić wszystko i wszystkich. Włącznie z moją matką, która była na tyle głupia i wpatrzona w Schweigera, że wierzyła we wszystkie jego: „To był ostatni raz, kochanie. Obiecuję.”
Nienawiść dobrze nie smakuje.
- Iris, spokojnie. – Karl nie wie, co robić. Łapie mnie za rękę trochę spanikowany i spłoszony.
Przypominam sobie o nim, o jego obecności. Przestaję płakać, na chwilę usuwając z siebie nienawiść i Stuttgart. Teraz jest czas na Geigera i Monachium.
I rozpacz, która przytłacza.
- Przepraszam. – Szepczę, obejmując rękami kolana. Wycofuję się, chowam się w sobie, zamykam się. Już nie chcę mówić, nic nie zmienię płacząc. Świat nadal będzie tak samo beznadziejnie okrutny, a słabsi ludzie wciąż będą uginać się pod presją otoczenia.
- Chciałbym umieć ci pomóc. – Karl patrzy się przed siebie. Jest zgarbiony i przygaszony, obciążony moim smutkiem.
Geiger w ułamku sekundy wszystko zmienił, otworzył skrzynię z moimi zakurzonymi uczuciami, sprawił, że pustka się zmniejszyła. Przyszedł z odsieczą na skraju mojej wytrzymałości, w chwili, gdy już zaczęło mi brakować sił.
- Opowiedz mi o sobie. – proszę go cicho, z wahaniem.
Chłopak odwraca głowę i patrzy się na mnie zamyślonym wzrokiem. Po chwili uśmiecha się ulotnie i zmienia pozycję. Opierając swoje plecy o ścianę, zaczyna mówić. Opowiada o swojej dziewczynie – Ricie, o tym, jak się poznali i jak bardzo mu na niej zależy. Mówi o tym, że w skokach idzie mu coraz lepiej i o nikłej nadziei na wspólne zgrupowanie z kadrą A. Marzy by skakać z najlepszymi, by stawać na podium. Potem stwierdza, że tęsknił za mną, że odsunięcie się ode mnie to był jego życiowy błąd. I zaczyna wspominać. Z każdym jego słowem atmosfera staje się coraz bardziej lekka, a uśmiech Karla szerszy. Ja też się uśmiecham, zasłuchana w jego przyjemny głos, pogrążona we wspomnieniach. Przez chwilę jest dobrze.
Przez chwilę widzę, że za tym zakrętem kryje się prosta droga.
- Muszę iść. – Dwie i pół godziny później Geiger spogląda na mnie ze smutkiem. Nasze dłonie są splecione.
- Ale wrócisz? – pytam.
Karl kiwa twierdząco głową, przytulając mnie do siebie.
- Wrócę, obiecuję. Tym razem na pewno wrócę.
***

łącząc trzy święta w jedne życzenia: życzę Wam, kochane kobietki, wszystkiego co najskoczniejsze, by Krzysiu Miętus i Olek Zniszczoł przysparzali Wam wiele radości i w ogóle miłości :D
(btw. według wikipedii dzisiaj imieniny obchodzi Apoloniusz i jest wspomnienie Stefana z  Obazine.)



piątek, 1 marca 2013

prolog: chcę




- Nie musisz ciągle walczyć.
Jego palec na moim policzku, jego ciepły oddech tuż nad moim uchem, jego trzydzieści sześć i sześć stopni obok mnie. To za dużo, chcę uciec. Chcę przestać czuć dziki galop serca, nienaturalnie szybki puls. Nie chcę być od niego zależna, nie chcę być słaba.
Ale chcę być przy nim, chcę by mnie przytulił. Chcę, by mnie kochał, nie łamiąc mnie przy tym.
Chcę z powrotem umieć kochać.
- Możesz mi zaufać, Iris.
Odsuwam się od niego, nie panując nad łzami. Trzęsą mi się nogi, cała się trzęsę. Spadam.
- Nie umiem. – Mówię zdławionym głosem, znowu to robiąc, znowu się chroniąc, zamykając się, dystansując się.
Chcę się przed nim otworzyć, ofiarować mu swoje nagie, obdarte z osierdzia serce.
- Nie bój się. – Jego łagodne spojrzenie płoszy mnie jeszcze bardziej. Spuszczam wzrok i zagryzam wargę. Nie chcę widzieć tego czegoś w jego oczach, to jest za niebezpieczne.
Nie wiem, czego chcę.
- Iris. – Delikatnie przygarnia mnie do siebie; przylegam do niego, zachłannie chłonąc drobinki jego ciepła i uczuć. Dobrze mi tutaj, w jego ramionach. Bezpiecznie. Statecznie. Zadziwiająco przyjemnie.
- Pomóż mi. – Szepczę bardzo cicho, właściwie tylko poruszam wargami. Ale on słyszy. Obejmuje mnie mocniej, subtelnie gładząc moje plecy. Zaczynam mu ufać.
- Będzie dobrze, obiecuję.
***

opowiadanie o Freitagu, podejście drugie.
tak, kam, publikuj, choć masz tylko cztery rozdziały napisane-.-
i w ogóle Kamil Stoch Mistrzem Świata :')

kogoś informować? :)