niedziela, 31 marca 2013

trzy: kompleks supermana


 
 - Za piętnaście minut wychodzimy. – Karl spotyka mnie w kuchni i po spojrzeniu jakim mnie obrzuca wiem, że jest mną rozczarowany. Bo jeszcze nie poczyniłam nic, by wyglądać w porządku, bo wciąż mam na sobie jego uplamioną bluzę, bo zamiast w uśmiechu moje usta zastygły w grymasie.
Wzdycham cicho i idę do swojego pokoju. Mam ochotę rzucić się na łóżko i tępo wpatrywać się w sufit. Nadal chcę być aspołeczna, odsunięta od ludzi, sama w swojej samotności. Ale nie mogę. Obiecałam Karlowi, że pójdę do jego cholernego kumpla, że będę miła i nie będę marudzić.. Że na chwilę stanę się człowiekiem. Nie mogę go zawieść, on tyle dobrego dla mnie robi, wyciągnął mnie z depresji, pokazał, że świat nie skończył się na cmentarzu w Stuttgardzie, jest, choć wszyscy inni mnie opuścili. Muszę choć raz coś dla niego zrobić, pokazać, że jestem mu wdzięczna, że mi też na nim zależy. Że jest moim przyjacielem, bez którego nie potrafię żyć.
Odwracam się od łóżka, splątanej pościeli, obietnicy spokojnego, pustego egzystencjonowania i podchodzę do szafy. Ściągam z siebie brudną bluzę i nieco za duże dżinsy, po czym zakładam czarne, odrobinkę skudłacone legginsy i olbrzymią koszulkę Oomph!. Rozpuszczam włosy, pociągam rzęsy tuszem, ubieram trampki. Próbuję się uśmiechnąć, ale moje odzwyczajone od prawdziwego, wychodzącego z głębi śmiechu, usta nie umieją przypomnieć sobie jak się uśmiecha.
- Gotowa? – Karl zagląda do mojego pokoju.
Kiwam głową i wsadziwszy do torby telefon oraz empetrójkę, wychodzę na korytarz. Geiger uśmiecha się do mnie, chyba jest trochę dumny. Odwracam się do niego plecami i pierwsza wychodzę z mieszkania. Nie chcę pokazać mu tego jak bardzo jestem przerażona, nie chcę by zauważył strach w moich oczach. Chcę by myślała, że jestem silna, że dam radę spojrzeć ludziom prosto w oczy.
Chłopak dogania mnie i razem kierujemy się w stronę centrum. Nie rozmawiamy. Cisza wiąże nasze serca, robi nas jeszcze bliższymi sobie. Bo my nie potrzebujemy słów, wystarcza nam sama nasza obecność, poczucie, że druga osoba jest gdzieś obok.
- Będzie dobrze. – Mówi kilka minut później Karl, po czym puka w drewniane drzwi. Otwiera nam młody brunet, trochę straszy od nas, i wita się z Karlem jak ze starym znajomym. Ja w tym czasie wsłuchuję się w przyjemną muzykę i wesoły szmer rozmów płynący z głębi mieszkania i przygniata mnie myśl, że jestem tam, gdzie nie powinnam być, tam gdzie nie pasuję i gdzie nigdy nie będę pasować. To nie mój świat, mój świat jest pozbawiony tych wszystkich kolorów i śmiechów, całej tej beztroski.
Odruchowo cofam się o krok.
- Richard Iris, Iris Richard. – Karl dokonuje krótkiej prezentacji, ale jego słowa docierają do mnie jak przez ścianę. Panika zaczyna łaskotać receptory śpiące pod moją skórą i tylko siłą woli powstrzymuję się przed ucieczką.
- Miło cię poznać. – Brunet wpuszcza nas do środka, chyba się uśmiecha.
Przełykam głośno ślinę cały czas wpatrzona w Karla. Widok jego pokrzepiającego uśmiechu nieco mnie uspokaja i jestem nawet w stanie niemrawo i szybko uśmiechnąć się do Richarda.
Chłopak prowadzi nas do niewielkiego salonu. Uważnie rozglądam się po pomieszczeniu, skrępowana i przerażona spojrzeniami wbitymi we mnie. Karl wita się ze wszystkimi, dobry humor niemal go rozsadza.
Przytulnie, myślę, usilnie próbując uchwycić się jakieś, nawet najbzdurniejszej myśli.
Ściany pomalowane są na łagodny odcień beżu, firanki nieco kontrastowo dopasowane. Drewniana podłoga, nowoczesne meble. Zimowe krajobrazy w antyramach porozwieszane po ścianach. Ciekawy żyrandol. W kącie wielki telewizor, obok ogromna wieża wypluwająca z siebie zlepki przyjemnej melodii. I kilka osób porozsadzanych wokół, uśmiechniętych, rozluźnionych, do bólu przerażających.
Atak paniki, wielki atak paniki, czuję jej lodowaty oddech na karku.
Dlaczego muszę bać się ludzi?
Karl przedstawia mnie zgromadzonym. Próbuję skupić się na tym, co mówi, na twarzach innych, ale nie potrafię. Odurzona strachem przygryzam mocno wargę, dusząc w sobie wszelkie emocje.
Kuzyn mówi, szybko wymienia imiona gości. Śledzę jego spojrzenie, sztuczne uśmiechy innych, miłe słowa, ale równocześnie jakby nic do mnie nie dociera.
- Severin, Caren, Andreas, drugi Andreas, Anne, Pascal, Kelvin, Marines, Bettina i współlokator Richie’go Bastion.
Chwila zamieszania I już siedzę wciśnięta między Karla a Richarda. Rozmowa ponownie ożywia się, Clueso cicho zawodzi w tle. Jako jedyna nie piję, niedobrze mi na sam zapach alkoholu. Jako jedyna także nie biorę czynnego udziału w dyskusji, tylko od czasu do czasu, pytana o coś, odpowiadam monosylabami. Na nic usilne Geigerowe starania wciągnięcia mnie do rozmowy, na nic próby rozwalenia mojego stresu podjęte przez Wanka. Zamykam się w sobie jeszcze bardziej niż zwykle i wpatrzona w literatkę napełnioną sokiem pomarańczowym pogrążam się w swojej pustce, płytkim egzystentowaniu.
Co ja tutaj w ogóle robię?
- Chuck Norris urodził się w domu, który sam sobie zbudował, biczes.
- Kelvin, błagam, dość żartów o Morrisie!
- Chuck Norris gotuje zupę pomidorową z samym ogórków, ehehehe.
- Boże, dlaczego on zawsze, gdy jest narąbany gada o Norrisie?
- A Chuck Norris…
- Może dla odmiany Wank zarzuci sucharem?
- A bardzo proszę. Hmm, z dedykacją dla Tiny, naszej najbardziej blondynkowatej blondynki.
- To nie może być udany żart. – Bettina ze śmiechem chowa twarz w dłoniach.
Andreas śmieje się i czekając na odpowiedni przejaw zainteresowania swoją osobą, opróżnia swój kieliszek.
- Po co blondynka przykleja do samochodu plastry nicorette?
- Żeby mniej palił. – Odpowiada rezolutnie Bettina, na co Andreas się krzywi.
- Skąd wiedziałaś?
- Pewnie sama tak próbowała! – Krzyczy ktoś, chyba Marinus i wszyscy zaczynają się jeszcze głośniej śmiać.
Mocno zaciskam palce na literatce, dzielnie walcząc z wszechogarniającym mnie przerażeniem. Każda minuta tutaj jest dla mnie męczarnią, krwawą torturą.
Tak bardzo chciałabym umieć docenić tę chwilę, chwilę, w której naprawdę i rzeczywiście nie muszę się bać.
- Łazienka – mruczę pod nosem, niby do Karla i wstaję z sofy.
- Gdy byłem na FisCupie w Zakopanem – Kelvin skupia na sobie uwagę zgromadzonych – jakiś młody Polak opowiedział mi kawał. Nie o Morrisie, jakby co.
- No, dawaj. – Anne przewraca oczami.
- Czym się różni Justin Bieber od Niemki?
- …
- Bieber wygląda przynajmniej jak kobieta.
Wszyscy zaczynają żywą dyskusję o stereotypach, a ja na końcu korytarzyka znajduję niewielką łazienkę. Siadam na brzegu wanny i oddychając miarowo, liczę do dziesięciu. Powoli odzyskuję upozorowaną równowagę, strach opuszcza moje ciało. Przez chwilę płuczę dłonie w lodowatej wodzie, skupiając się na nieprzyjemnym chłodzie, a ignorując tym samym szmer rozmów przebijający się przez ściany.
Nie chcę umrzeć, chcę po prostu zniknąć, przestać istnieć, zasnąć i już więcej się nie obudzić.
Chcę tak pokierować przeszłością, by Ralf nigdy nie zakłócił idylli mojej i matki, by nie zamącił w naszym życiu, by było inaczej niż jest teraz.
Wychodząc z łazienki, wpadam na Richarda. Chłopak uśmiecha się do mnie przepraszająco, intensywnie zaglądając mi w oczy. Skrępowana spuszczam wzrok. Drażni mnie to, że stoi tak blisko mnie, że czuję na policzku jego oddech. Próbuję uciec, ale jego magnetyzujące spojrzenie paraliżuje mnie i zatrzymuje w miejscu.
- Chyba nie bawisz się najlepiej. – Stwierdza, odrobinkę się ode mnie odsuwając.
Biorę głęboki wdech, mocno wbijając sobie paznokcie we wnętrze dłoni.
- Boli mnie głowa. – Mamroczę, wciąż uciekając przed nim wzrokiem. Nie bawią mnie kontakty międzyludzkie, zawiązywanie znajomości, sztuczne rozmowy. Być może przestałam umieć rozmawiać, rozumieć drugiego człowieka. Zresztą nie potrzebuję tego; jedynie czego mi potrzeba to samotności, poczucia, że nic nie muszę – ani udawać ani czuć.
- Chyba mnie intrygujesz.
Popełniam błąd i rzucam mu płoszone spojrzenie. Chłopak ma zmarszczone czoło, skupienie w oczach i dziwny wyraz twarzy. Jednocześnie bije od niego osobliwa łagodność, chęć zrozumienia.
Pierdolony kompleks Supermana.
To nie tak ma być, ludzie mają się ode mnie odsuwać, wystraszeni moim niezaangażowaniem w życie. Wystarczy mi, że mam przy sobie Karla i wujostwo, inni ludzie to źli ludzie.
- I chyba chcę pójść z tobą na spacer. – Freitag jakby zaskoczony własnymi słowami, z lekkim zakłopotaniem przeczesuje dłonią i tak już zmierzwione, ciemne włosy. Brąz jego oczu traci swoją intensywność, staje się nieco zielonkowaty. – Chcę poznać cię, dotrzeć do prawdziwej ciebie.
- Nie chcesz, uwierz mi. – Wychrypuję, patrząc mu hardo w oczy, hodując w sobie kolce. – Nikt nie chce.
Bo, myślę, jestem tylko destrukcyjną siłą, ja nie buduję, ja niszczę. Siebie, innych, wszystko dookoła. Jestem strachem, jestem słabością. Jestem popękaną porcelaną, która po licznych spotkaniach z ziemią trzyma się ostatkiem sił, ostatnimi kroplami kleju. Nie umiem uratować siebie, a tym bardziej nie umiem uwierzyć w ludzi, w ich czyste, niczym nieskalane zamiary.
- Freitag, produkujesz tą wódkę, czy co? – Drze się z salonu Severin.
Richard, nieco zdezorientowany, ogląda się za siebie, po czym znowu skupia wzrok na mojej twarzy. Nie potrafię rozszyfrować jego spojrzenia, zacięcia w głosie.
- Poniedziałek. Szesnasta. Marienplatz. – Mówi szybko, na jednym wydechu i idzie do kuchni.
Bezwiednie podążam za nim spojrzeniem, po czym gwałtownie odwracam się na pięcie i kieruję się do salonu. Richard wraca z wódką, z powrotem wdrąża się w imprezową sielankę, w role rozrywkowego gospodarza i tylko od czasu do czasu rzuca mi zagadkowe spojrzenia, których staram się nie zauważać.
Lęk na nowo wdziera się do mojego serca.
****
gdzieś  pomiędzy barszczem a family party hard dodaję rozdział i ślę do Was, misiaczki, wielkanocne życzenia, aby Wasze buźki zawsze były uśmiechnięte, święta radosne (i mimo  wszystko wiosenne) oraz żeby wielkanocny zajączek o Was nie zapomniał ;)
Wesołych!

za błędy przepraszam, ale komputer mi dzisiaj szaleje  i z:a oChiny nie chce współpracować