środa, 12 czerwca 2013

dziesięć: kruszenie




Chciałabym wymazać z pamięci wszystkie tamte okropne obrazy, mgliste wspomnienia, co noc powracające w snach. Chciałabym dostać nową, czystą kartkę, którą skrupulatnie zapełniałbym teraźniejszością, kartkę, do której przeszłość nie miałaby dostępu.
Nie jest prosto oddzielić wczoraj od dziś, nie jest prosto postawić granicę, przez którą nie przedostawałaby się odłamki przeszłości. Na chwilę udało mi się oszukać samą siebie, skupić się na tym, co jest, nieśmiało popatrzeć w jutro - uciec od złych myśli, tamtych momentów. Ale przeszłość wraca jak bumerang, nie da się od niej uwolnić pstryknięciem palców.
Przeszłość jest częścią mojego jestestwa, jest częścią tego, kim jestem teraz. Walczenie z tym jest bardzo energochłonne, na jakiś sposób przypomina walkę z wiatrakami.
Koniec końców nie mam już nawet sił, by wraz z wujostwem pojechać na stuttgardzki cmentarz i stanąć nad grobem mamy. Wszystko, na co mnie stać to zwinięcie się w kłębek i pogrążanie się w pustce, w płytkim egzystencjowaniu, w ucieczce od wspomnień.
Nie płaczę. Nie chcę płakać, bo łzami nic nie zmienię, staną się one tylko pęknięciami na moim kruchym pancerzu.
Mimo wysokiej temperatury za oknem, jest mi chorobliwie zimno. Dwa koce i bluza przestają wystarczać. Chłód przenika moje ciało, promieniuje wzdłuż kości. Nie wiem, co mam robić, czuję się jak w obłędzie. Znika jasność myślenia, pojawia się strach, natłok bolących wspomnień i chór głośnych jęków. Nie daję rady. To wszystko mnie przeraża, nie potrafię się przed tym obronić. Próbuję zaczerpnąć powietrza, ale nawet to okazuje się awykonalne. Pali mnie gardło, ciało drży, myśli krzyczą. Upadam, a dno jest twarde i skaliste. Muszę się stąd wydostać, uciec od tego wszystkiego, zanim będzie za późno.
Muszę wyrzucić z siebie wszystko, muszę pozbyć się całej trucizny, którą w sobie noszę.
Muszę złapać pomocną dłoń, schować się w bezpiecznych, otwartych ramionach.
Muszę wreszcie komuś bez reszty zaufać.
W pośpiechu zakładam trampki i wychodzę z domu, nawet nie zadając sobie trudu zakluczenia mieszkania. Na ulicy oślepia mnie słońce i ogłusza popołudniowy gwar. Zaciskam mocno pięści i puszczam się pędem. Mam słabą kondycję, po kilku minutach brakuje mi tchu, a stopy bolą mnie niemiłosiernie. Mimo to kontynuuję bieg, byle tylko jak najszybciej uciec od patologii wewnątrz mojej głowy.
Richard ma mocno zaskoczoną minę. Przeraża go obłęd w moich oczach, ten niemy, ale bardzo rozpaczliwy krzyk.
Przylegam do niego mocno, nie przejmując się bliskością innego ciała.
- Proszę, pomóż mi – szepczę gorączkowo, po czym pozwalam popłynąć łzom.

- Iris, porozmawiaj ze mną.
Siedzę na zimnej podłodze i obejmując rękami kolana, kołyszę się niczym w chorobie sierocej. Powoli się uspokajam, przestaję drżeć i płakać. Próbuję na nowo wznieść mur, posklejać dziury w mojej rozszarpanej osłonce. Może zrobiłam błąd, pozwalając Karlowi wyciągnąć mnie z pustki? Może nie powinnam była ufać Freitagowi? Może otępienie byłoby lepsze od palącej rany na sercu?
Chcę być silna, chcę umieć poradzić sobie z tym przerażającym bólem, paraliżującą tęsknotą, ze strachem. Chciałabym żyć jak normalny człowiek, nie przejmować się tym, co było, nie bać się ludzi idących za mną.
Chciałabym, przede wszystkim, innego świata dla samej siebie.
Nie wiem, co powinnam zrobić. Nie wiem, na ile mogę ufać ludziom. Nie wiem, co jest dla mnie dobre.
- Iris, na litość Boską, przerażasz mnie.
Podnoszę wzrok na Richarda. Chłopak wpatruje się we mnie intensywnie, bacznie obserwując moje rozszerzone strachem niebieskie oczy i twarz pozbawioną wyrazu, schowaną za maską. Jego spojrzenie przeszywa mnie ostro, kawałek po kawałku zdejmuje fragmenty mojej obojętności. Jest bliżej mojej duszy niż ktokolwiek wcześniej. I może to dziwne, ale jego łagodna aura uspokaja rozszalałe morze, które wcześniej zatopiło moje serce.
Językiem oblizuję wysuszone wargi.
- To już rok. – Mówię bezbarwnie, mój głos brzmi nieco psychodelicznie. W sercu czuję ucisk, z trudem oddycham. Mocno zaciskam pięści, paznokcie wbijają mi się w skórę i tworzą we wnętrzu dłoni rząd śmiesznych półkoli. – Dokładnie rok od dnia, w którym Ralf, mój ojczym rozorał zbitą butelką szyję mojej mamy. – Nie spuszczam wzroku z oczu Richarda. Fala najróżniejszych odczuć zalewa jego twarz. Jednocześnie jest zaskoczony, zdezorientowany i przerażony. – Znalazłam ją. Leżała na podłodze w kuchni cała we krwi. A w salonie, kilka metrów od niej, spał Ralf, przed nim migotał telewizor. Berlin in der Nacht, pamiętam. – Drżą mi dłonie, a żołądek podchodzi do gardła. Poza tym jest bezboleśnie. Mam wrażenie jakbym uleciała ze swojego ciała i obserwowała całą sytuację z boku. – Bił pijany do nieprzytomności. – Dodaję jeszcze szeptem, po czym przymykam oczy z zamiarem wystawienia znaku „Wstęp Wzbroniony” przed wejściem do mojego serca. – Patologia, co nie?
Freitag siedzi jak skamieniały. Moja historia wywarła na nim potężne wrażenie. Dotąd nie potrafił wyobrazić sobie ogromu tej tragedii, od Karla za pewne znał tylko kilka, suchych faktów.
- Od tamtej pory tak bardzo się boję…
- Mnie nie musisz, obiecuję. Nigdy cię nie zranię. – Chłopak łapie mnie za dłoń. Jego skóra w porównaniu do mojej jest gorąca.
Obydwoje wiemy, że ta obietnica nie wystarczy. Słowa muszą iść w parze z czynami, ludzie już dawno zatracili znaczenie i patetyczność słów.
- Przytul mnie. – Szepczę żałośnie, chowając się w jego ramionach, w świecie, gdzie nie dosięgają mnie wspomnienia.

Bukiet stokrotek stoi w małym flakoniku na stole. Jest śliczny, taki dziewczęcy i niewinny. Całkiem milusi. Skupiam na nim wzrok, leniwie uśmiechając się do własnych myśli. Sielankowa atmosfera rozmywa w powietrzu ciężki zapach kurzu, promienie słońca wpadające przez okno rozświetlają bordowe ściany.
- Wiosna to pora kwitnących nadziei. – Mówię, łapiąc mamę za dłoń. Jej skóra jest dziwnie chłonna i nieruchoma, trochę mnie to niepokoi. Odrywam wzrok od stokrotek i patrzę się na mamę. Krzyk więdnie mi w gardle, ręce zaczynają dygotać. Mrugam szybko oczami, ale straszliwy obraz nie chce zniknąć.
- Ona nie żyje. – Ni stąd, ni zowąd pojawia się Ralf. Jego oczy płoną ogniem, a świński śmiech echem odbija się od ścian. – Lubię zapach krwi, a ty?
Próbuję się poruszyć, ale nie mogę. Mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa, strach uparcie trzyma mnie w miejscu. Na dodatek wciąż ściskam martwą dłoń mamy. Jej szkliste oczy nie mają w sobie życia. Krew przestała wypływać z jej rozdrapanego gardła, czarna plama zabarwiła jej białą bluzkę.
- To już koniec. – Śmieje się Ralf, a ja kątem oka zauważam, ze stokrotki na stole już zwiędły…

- Iris, spokojnie. Jestem tutaj.
Ciepły dotyk silnej dłoni. Gorąco bijące od innego ciała. Cichy szept muskający szyję. Obejmujące ramiona. Dziwna rozpacz w głosie. Błyszczące w ciemnościach oczy.
- To był tylko zły sen.
Zaciskam mocno usta, delikatnie kładąc palce na jego dłoniach. Jest przy mnie, wciąż się mną opiekuje. Nie łamie obietnicy, nie posługuje się kłamstwem, nie odchodzi.
- Już jest dobrze.
Miał rację, mogę mu ufać. Niestety nie jest to proste, kiedy serce wciąż buntuje się przed jego bliskością, kiedy jego odruchy obronne cały czas pracują.
Nieco desperacko zaciskam palce wokół jego nadgarstków.
- Ocal mnie…
*****
 Można idealnie posklejać roztrzaskane kawałki, ale gdy robi się to własnymi rękoma, do końca życia będzie się widziało rysy w miejscach dawnych pęknięć.” - Jodi Picoult
*****
dziesiąteczka, poniekąd jubileusz z całą historią Iris. Mogę jedynie z tej okazji życzyć sobie, żebym dokończyła to opowiadanie, zwłaszcza, że zapasy skurczyły się do jednego rozdziału w przód. sprawy nie ułatwia fakt, że zgubiłam z tą historią osobiste powiązanie, które, nie ukrywam, pomagała.
i wiecie co? jesteście najlepsze! <3