- Za
piętnaście minut wychodzimy. – Karl spotyka mnie w kuchni i po spojrzeniu jakim
mnie obrzuca wiem, że jest mną rozczarowany. Bo jeszcze nie poczyniłam nic, by
wyglądać w porządku, bo wciąż mam na sobie jego uplamioną bluzę, bo zamiast w
uśmiechu moje usta zastygły w grymasie.
Wzdycham cicho i idę do swojego
pokoju. Mam ochotę rzucić się na łóżko i tępo wpatrywać się w sufit. Nadal chcę
być aspołeczna, odsunięta od ludzi, sama w swojej samotności. Ale nie mogę.
Obiecałam Karlowi, że pójdę do jego cholernego kumpla, że będę miła i nie będę
marudzić.. Że na chwilę stanę się człowiekiem. Nie mogę go zawieść, on tyle
dobrego dla mnie robi, wyciągnął mnie z depresji, pokazał, że świat nie
skończył się na cmentarzu w Stuttgardzie, jest, choć wszyscy inni mnie
opuścili. Muszę choć raz coś dla niego zrobić, pokazać, że jestem mu wdzięczna,
że mi też na nim zależy. Że jest moim przyjacielem, bez którego nie potrafię
żyć.
Odwracam się od łóżka, splątanej
pościeli, obietnicy spokojnego, pustego egzystencjonowania i podchodzę do
szafy. Ściągam z siebie brudną bluzę i nieco za duże dżinsy, po czym zakładam
czarne, odrobinkę skudłacone legginsy i olbrzymią koszulkę Oomph!. Rozpuszczam
włosy, pociągam rzęsy tuszem, ubieram trampki. Próbuję się uśmiechnąć, ale moje
odzwyczajone od prawdziwego, wychodzącego z głębi śmiechu, usta nie umieją
przypomnieć sobie jak się uśmiecha.
- Gotowa? – Karl zagląda do mojego
pokoju.
Kiwam głową i wsadziwszy do torby
telefon oraz empetrójkę, wychodzę na korytarz. Geiger uśmiecha się do mnie,
chyba jest trochę dumny. Odwracam się do niego plecami i pierwsza wychodzę z
mieszkania. Nie chcę pokazać mu tego jak bardzo jestem przerażona, nie chcę by
zauważył strach w moich oczach. Chcę by myślała, że jestem silna, że dam radę
spojrzeć ludziom prosto w oczy.
Chłopak dogania mnie i razem
kierujemy się w stronę centrum. Nie rozmawiamy. Cisza wiąże nasze serca, robi
nas jeszcze bliższymi sobie. Bo my nie potrzebujemy słów, wystarcza nam sama
nasza obecność, poczucie, że druga osoba jest gdzieś obok.
- Będzie dobrze. – Mówi kilka
minut później Karl, po czym puka w drewniane drzwi. Otwiera nam młody brunet,
trochę straszy od nas, i wita się z Karlem jak ze starym znajomym. Ja w tym
czasie wsłuchuję się w przyjemną muzykę i wesoły szmer rozmów płynący z głębi
mieszkania i przygniata mnie myśl, że jestem tam, gdzie nie powinnam być, tam
gdzie nie pasuję i gdzie nigdy nie będę pasować. To nie mój świat, mój świat
jest pozbawiony tych wszystkich kolorów i śmiechów, całej tej beztroski.
Odruchowo cofam się o krok.
- Richard Iris, Iris Richard. –
Karl dokonuje krótkiej prezentacji, ale jego słowa docierają do mnie jak przez
ścianę. Panika zaczyna łaskotać receptory śpiące pod moją skórą i tylko siłą woli
powstrzymuję się przed ucieczką.
- Miło cię poznać. – Brunet
wpuszcza nas do środka, chyba się uśmiecha.
Przełykam głośno ślinę cały czas
wpatrzona w Karla. Widok jego pokrzepiającego uśmiechu nieco mnie uspokaja i
jestem nawet w stanie niemrawo i szybko uśmiechnąć się do Richarda.
Chłopak prowadzi nas do
niewielkiego salonu. Uważnie rozglądam się po pomieszczeniu, skrępowana i
przerażona spojrzeniami wbitymi we mnie. Karl wita się ze wszystkimi, dobry
humor niemal go rozsadza.
Przytulnie, myślę, usilnie
próbując uchwycić się jakieś, nawet najbzdurniejszej myśli.
Ściany pomalowane są na łagodny
odcień beżu, firanki nieco kontrastowo dopasowane. Drewniana podłoga,
nowoczesne meble. Zimowe krajobrazy w antyramach porozwieszane po ścianach.
Ciekawy żyrandol. W kącie wielki telewizor, obok ogromna wieża wypluwająca z
siebie zlepki przyjemnej melodii. I kilka osób porozsadzanych wokół,
uśmiechniętych, rozluźnionych, do bólu przerażających.
Atak paniki, wielki atak paniki,
czuję jej lodowaty oddech na karku.
Dlaczego muszę bać się ludzi?
Karl przedstawia mnie
zgromadzonym. Próbuję skupić się na tym, co mówi, na twarzach innych, ale nie
potrafię. Odurzona strachem przygryzam mocno wargę, dusząc w sobie wszelkie
emocje.
Kuzyn mówi, szybko wymienia imiona
gości. Śledzę jego spojrzenie, sztuczne uśmiechy innych, miłe słowa, ale
równocześnie jakby nic do mnie nie dociera.
- Severin, Caren, Andreas, drugi Andreas, Anne, Pascal, Kelvin, Marines,
Bettina i współlokator Richie’go Bastion.
Chwila zamieszania I już siedzę wciśnięta
między Karla a Richarda. Rozmowa ponownie ożywia się, Clueso cicho zawodzi w
tle. Jako jedyna nie piję, niedobrze mi na sam zapach alkoholu. Jako jedyna
także nie biorę czynnego udziału w dyskusji, tylko od czasu do czasu, pytana o
coś, odpowiadam monosylabami. Na nic usilne Geigerowe starania wciągnięcia mnie
do rozmowy, na nic próby rozwalenia mojego stresu podjęte przez Wanka. Zamykam
się w sobie jeszcze bardziej niż zwykle i wpatrzona w literatkę napełnioną
sokiem pomarańczowym pogrążam się w swojej pustce, płytkim egzystentowaniu.
Co ja tutaj w ogóle robię?
- Chuck Norris urodził się w domu,
który sam sobie zbudował, biczes.
- Kelvin, błagam, dość żartów o
Morrisie!
- Chuck Norris gotuje zupę
pomidorową z samym ogórków, ehehehe.
- Boże, dlaczego on zawsze, gdy
jest narąbany gada o Norrisie?
- A Chuck Norris…
- Może dla odmiany Wank zarzuci
sucharem?
- A bardzo proszę. Hmm, z
dedykacją dla Tiny, naszej najbardziej blondynkowatej blondynki.
- To nie może być udany żart. –
Bettina ze śmiechem chowa twarz w dłoniach.
Andreas śmieje się i czekając na
odpowiedni przejaw zainteresowania swoją osobą, opróżnia swój kieliszek.
- Po co blondynka przykleja do
samochodu plastry nicorette?
- Żeby mniej palił. – Odpowiada
rezolutnie Bettina, na co Andreas się krzywi.
- Skąd wiedziałaś?
- Pewnie sama tak próbowała! –
Krzyczy ktoś, chyba Marinus i wszyscy zaczynają się jeszcze głośniej śmiać.
Mocno zaciskam palce na literatce,
dzielnie walcząc z wszechogarniającym mnie przerażeniem. Każda minuta tutaj
jest dla mnie męczarnią, krwawą torturą.
Tak bardzo chciałabym umieć docenić tę chwilę, chwilę, w której
naprawdę i rzeczywiście nie muszę się bać.
- Łazienka – mruczę pod nosem,
niby do Karla i wstaję z sofy.
- Gdy byłem na FisCupie w
Zakopanem – Kelvin skupia na sobie uwagę zgromadzonych – jakiś młody Polak
opowiedział mi kawał. Nie o Morrisie, jakby co.
- No, dawaj. – Anne przewraca
oczami.
- Czym się różni Justin Bieber od
Niemki?
- …
- Bieber wygląda przynajmniej jak
kobieta.
Wszyscy zaczynają żywą dyskusję o
stereotypach, a ja na końcu korytarzyka znajduję niewielką łazienkę. Siadam na
brzegu wanny i oddychając miarowo, liczę do dziesięciu. Powoli odzyskuję
upozorowaną równowagę, strach opuszcza moje ciało. Przez chwilę płuczę dłonie w
lodowatej wodzie, skupiając się na nieprzyjemnym chłodzie, a ignorując tym
samym szmer rozmów przebijający się przez ściany.
Nie chcę umrzeć, chcę po prostu zniknąć, przestać istnieć, zasnąć i już
więcej się nie obudzić.
Chcę tak pokierować przeszłością,
by Ralf nigdy nie zakłócił idylli mojej i matki, by nie zamącił w naszym życiu,
by było inaczej niż jest teraz.
Wychodząc z łazienki, wpadam na
Richarda. Chłopak uśmiecha się do mnie przepraszająco, intensywnie zaglądając
mi w oczy. Skrępowana spuszczam wzrok. Drażni mnie to, że stoi tak blisko mnie,
że czuję na policzku jego oddech. Próbuję uciec, ale jego magnetyzujące
spojrzenie paraliżuje mnie i zatrzymuje w miejscu.
- Chyba nie bawisz się najlepiej.
– Stwierdza, odrobinkę się ode mnie odsuwając.
Biorę głęboki wdech, mocno wbijając
sobie paznokcie we wnętrze dłoni.
- Boli mnie głowa. – Mamroczę,
wciąż uciekając przed nim wzrokiem. Nie bawią mnie kontakty międzyludzkie,
zawiązywanie znajomości, sztuczne rozmowy. Być może przestałam umieć rozmawiać,
rozumieć drugiego człowieka. Zresztą nie potrzebuję tego; jedynie czego mi
potrzeba to samotności, poczucia, że nic nie muszę – ani udawać ani czuć.
- Chyba mnie intrygujesz.
Popełniam błąd i rzucam mu
płoszone spojrzenie. Chłopak ma zmarszczone czoło, skupienie w oczach i dziwny
wyraz twarzy. Jednocześnie bije od niego osobliwa łagodność, chęć zrozumienia.
Pierdolony kompleks Supermana.
To nie tak ma być, ludzie mają się
ode mnie odsuwać, wystraszeni moim niezaangażowaniem w życie. Wystarczy mi, że
mam przy sobie Karla i wujostwo, inni ludzie to źli ludzie.
- I chyba chcę pójść z tobą na
spacer. – Freitag jakby zaskoczony własnymi słowami, z lekkim zakłopotaniem
przeczesuje dłonią i tak już zmierzwione, ciemne włosy. Brąz jego oczu traci
swoją intensywność, staje się nieco zielonkowaty. – Chcę poznać cię, dotrzeć do
prawdziwej ciebie.
- Nie chcesz, uwierz mi. –
Wychrypuję, patrząc mu hardo w oczy, hodując w sobie kolce. – Nikt nie chce.
Bo, myślę, jestem tylko
destrukcyjną siłą, ja nie buduję, ja niszczę. Siebie, innych, wszystko dookoła.
Jestem strachem, jestem słabością. Jestem popękaną porcelaną, która po licznych
spotkaniach z ziemią trzyma się ostatkiem sił, ostatnimi kroplami kleju. Nie
umiem uratować siebie, a tym bardziej nie umiem uwierzyć w ludzi, w ich czyste,
niczym nieskalane zamiary.
- Freitag, produkujesz tą wódkę,
czy co? – Drze się z salonu Severin.
Richard, nieco zdezorientowany,
ogląda się za siebie, po czym znowu skupia wzrok na mojej twarzy. Nie potrafię
rozszyfrować jego spojrzenia, zacięcia w głosie.
- Poniedziałek. Szesnasta.
Marienplatz. – Mówi szybko, na jednym wydechu i idzie do kuchni.
Bezwiednie podążam za nim
spojrzeniem, po czym gwałtownie odwracam się na pięcie i kieruję się do salonu.
Richard wraca z wódką, z powrotem wdrąża się w imprezową sielankę, w role rozrywkowego
gospodarza i tylko od czasu do czasu rzuca mi zagadkowe spojrzenia, których
staram się nie zauważać.
Lęk na nowo wdziera się do mojego
serca.
****
gdzieś pomiędzy barszczem a family party hard dodaję rozdział i ślę do Was, misiaczki, wielkanocne życzenia, aby Wasze buźki zawsze były uśmiechnięte, święta radosne (i mimo wszystko wiosenne) oraz żeby wielkanocny zajączek o Was nie zapomniał ;)
Wesołych!
za błędy przepraszam, ale komputer mi dzisiaj szaleje i z:a oChiny nie chce współpracować